Goat Horns vol. VIII – DEIVOS, STRAIGHT HATE, CINIS, CICATRIX

Goat Horns vol. VIII – DEIVOS, STRAIGHT HATE, CINIS, CICATRIX – piątek, 10 marca 2017, Klub Graffiti, Lublin, Polska

Po kilkuletniej przerwie, wróciła do stolicy województwa zacna impreza pod jeszcze bardziej zacnym szyldem Goat Horns. To już ósma odsłona tegoż przedsięwzięcia, a co za tym idzie, do dychy już całkiem blisko, więc i okazja do hucznego świętowania będzie. Ale, nie wybiegając tak daleko w przyszłość, skupmy się na tym co już za nami. 10 marca, w etatowym już chyba na chwilę obecną klubie Graffiti, „miłosne” piosenki prezentowały cztery zespoły pieśni i tańca ludowego w kolejności następującej: puławski CICATRIX, białostocki CINIS, chełmsko-lubelski STRAIGHT HATE i wisienka na torcie, gwiazda wieczoru, bożyszcze tubylczych i pewnie nie tylko miejscowych nastolatek lubelski DEIVOS. Do miejscowego tancbudy przybyła całkiem ku mojemu miłemu zaskoczeniu, a rozśpiewanych ekip zadowoleniu, nawet dość pokaźna rzesza miłośników pieszczących ucho sonicznych szlagierów. Na moje oko jakieś 150 a może i ciut więcej łba na sali. W długim oczekiwaniu na pierwszych ceremoniałów dzisiejszych zawodów, po uraczeniu się co niektórych chmielowym trunkiem, zostawieniu ździebko kaski na stoisku Karola z Selfmadegod Records z gadżetami i akcesoriami niezbędnymi w codziennym funkcjonowaniu każdego metalowca, ruszyli z kopyta i poszli w tany, bo na scenie zamontowali się weterani z Puław.

CICATRIX już od dwóch dekad z nawiązką pieszczą nasłuchy swoich wyznawców pięknymi melodiami, a złotych przebojów w ich coraz bardziej rozlazłej dyskografii nie sposób policzyć. 23 lata na scenie undergroundu, kto by pomyślał. Jak ten czas zapierdala. A ile okowity i zioła przez ten czas przez gardło przeleciało hie hie. Ale my nie o tym. Cycowe trio to fachowi brutaliści, a ich chory Brutal Death Grind na żywo spisuje się niezgorzej. I tak ku uciesze zebranej na sali metalowej braci, w eter poleciały same wesołe hiciory w postaci Happy New Death, Indeed Dead, Suffocated Faith, Despicable Mutation, D.I., Mental Exhumation, Unlimited Hate, Geriatric Rage,   Supporters, Sins of the Past, Extremely Pissed Off, Terrorizer. No i podobało się oglądającym poczynania swoich idoli bo co i rusz dało się słyszeć gdzieś z tłumu wyrwane, gromkie i swojskie NAPIERDALAĆ. Fuck! Jak ja kocham ten nasz swojsko brzmiący folklor he he. A tak swoją drogą, trzyma się dziarsko te puławskie trio, i choć na scenie jakiegoś wielkiego tornada  może i nie było – jedynie Bartek, gitarzysta zespołu próbował „zamiatać” scenę, a w zasadzie w ferworze koncertowej walki zapomniał, iż owłosienie dawno spadło z dyńki, a od łysej glacy odbijało się ino oświetlnie i flesze urządzeń upamiętniających ten show – to widać było, że jeszcze nie zwapnieli, i scena to jest miejsce na którym czują się całkiem, całkiem. Pomielili, poszatkowali, narobili bałaganu, zmanipulowali publiczność i z minami zadowolonych schodzili z dech Graffiti. Do usłyszenia Panowie!

Jadą goście, jadą koło mego sadu. Do mnie nie zajadą ZABIĆ! A jednak, przyjechali, zajechali, potańczyli i pograli. Spiker – którego oczywiście nie było – grzmiał z konferansjerki: Ladies and Gentlemen, przed Wami świeżutki boys band prosto z discopolowego zagłębia Białegostoku. W tajemnicy sprzedam Wam newsa, iż podobno sam Zenek Martyniuk pisze im teksty do przytulańców he he. Żarcik oczywiście, a zestaw utworów zaprezentowanych przez białostocki CINIS tego wieczora, z balladami w cholerę nie ma nic wspólnego. Nie jest to też wegeteriański zamiennik krwi dla wampirów. CINIS spuścił ze smyczy wściekłe, głodne mięcha psy w postaci Subterranean Process of Rebirth, Future Imperfect, Great Wall of Ages, Snapshot, The First Manifesto, Architectural Antiquity Lies Dormant, Cancer as a Model  Work of Art., Fully Ossified, Index: a. Absurdity, Ouroboros, Dead in Human Skin, Life Distribution. Zespół wyciągnął swój chyba najlepszy, ciężki arsenał i polała się krew. Fakt, chwilami może i brakowało tego decydującego ciosu, co może być spowodowane chyba ciągle brakiem grania większej ilości koncertów – czegoś mi tu było trochę mało, cholera, mogli jednak nie brać jeńców – to zdecydowanie nie był to wieczorek zapoznawczy z oddziału geriatrii. Techniczny, brutalny death metal sączył się z głośników a w powietrzu rogi uformowane z palców dłoni maniaków czujących co się tu wyrabia, a na scenie piątka kolesi wiedzących, że trzeba trochę pozapieprzać, bo inaczej ludzie się wkurwią. I chyba się opłaciło, bo przy barze dało się słyszeć, że MIAZGA! CINIS zagrał najdłuższego seta tego wieczoru, bo była to dobra godzina napieprzania na przyzwoitych obrotach. Jeżeli to był specjalny ukłon w stronę przyjezdnych, co by mogli pełniej zaprezentować się miejscowym wyznawcom łomotu to przyznam, że to miły gest. Zresztą, nie zauważyłem, żeby komukolwiek tym sposobem jakoś szczególnie dłużył się czas. Dobry gig, zaiste dobry. Co by nie powiedzieć, CINIS jest maszyną o solidnej konstrukcji, z czasem może się z tego uformować niezły potwór. Jak dobrze pójdzie, widzimy się na Waszym terenie na XX7-mio leciu DEAD INFECTION.

Mój znajomek z grodu Kraka (Hail Tomasz) powiedział mi swego czasu, że w jego mniemaniu STRAIGHT HATE to największa nadzieja  polskiego grindcore’a. I przyznam, że coś w cholerę jest na rzeczy. A teraz żeby ogarnąć to co działo się za ich udziałem w środku lubelskiego Graffiti, spróbujcie sobie przypomnieć obrazki z „tiwi” relacjonujące widok z miejsca, po którym przeszło właśnie potężne tornado. Już obczajacie? Tak kurna było. Grindcore’owe szaleństwo uzupełnione przez death metalowe mięcho. Soniczny kataklizm, rozpiździel po całości, wysokooktanowe paliwo, którego obecni pod sceną mogli się nażłopać do woli. Na takie koncerty powinno się chodzić w kasku dla własnego bezpieczeństwa, bo znieść opadające kolejno na czaszkę w ich wykonaniu petardy to wyczyn godny Marvel’owskiego super bohatera. I tak z działek wycelowanych w publiczność wybuchały kolejno: King Of Everything, Liquid Laugh, Lovely Family, Don’t Be So Cheap, Looking Fo A Victim, Ludzki Szlam, Self-Deception, Disagreement, Corporation, Old Friends, Fuck It This Is GC, Defenders Of Morality, Extinction, Tear The Flesh. Bez pytań do czego tu zacząć, wiedzieli jak to zrobić. Atakując ze sceny, trzymali zebranych blisko siebie. Bardzo dobra „choreografia” i mamy sztukę, na seans której poszło by się kilka razy z rzędu. Grubo Panowie, grubo. I oby tak dalej.

No I stało się, stało się to co miało się stać – cytując Kazika – pora na danie główne DEIVOS. Wydana w tym roku bardzo dobra, a co tam,  zaryzykuję stwierdzenie wyśmienita, nowa płyta zespołu „Endemic Divine” aż się prosiła, żeby ją sprawdzić w wersji live. Faktycznie, najmłodsze dziecko zespołu dominowało na scenie  – Daimonion, Sisters Of Mercy, Dust Of The Universe, Gods Of Death, Apeiron – uzupełnione o kilka utworów z całkiem już bogatej listy “przebojów” DEIVOS’a – El Shaddai, Theodicy, No Gods Before Me, Wretched Idolatry, No Father Of Mine, oraz Day Of Suffering (chyba nie trzeba tłumaczyć o co chodzi?) by bisem w postaci zagranego raz jeszcze Daimonion dobić tych, co jeszcze mieli siłę sygnalizować, że jeszcze nie mają dość. Co tu dużo mówić – mają rozmach skurwisyny he he. DEIVOS jest w formie, nie tylko studyjnej, ale koncertowo też mają moc. Ich techniczny, brutalny death metal, aż się prosi o częstszy kontakt z publicznością na żywca. Te ostre noże w postaci riffów, wbijająca w glebe perkusja i zwierzęce gardło Huberta to czysty sadyzm. Gdyby tylko brzmienie ich koncertu nie było momentami tak spierdolone heh. Solówek praktycznie nie było słychać, a kątem ucha od człowieka który kręcił gałkami tego wieczora usłyszałem, że mają strasznie nieselktywne gitary I stąd ta nie moc. Czy tak jest, muszą sobie sami wytłumaczyć, bo w tym elemencie zespół sporo tracił. Czasami się zastanawiam, dlaczego naprzykład taki HATE jest tam gdzie jest w tej chwili, a DEIVOS jakby uparcie tkwi i porusza się na zdecydowanie mniejszym obszarze metalowej sceny? Powinni to zmienić, bo mają w rękach cholernie mocne argumenty, i nie ma sensu z tym dyskutować. Podsumowując, rozpędzony, nocny express przetoczył się przez klub, I były ofiary w ludziach. Zaiste, morderczy set. Najlepszego chłopaki!

Podsumowując, ósmą edycję Goat Horns uważam za udaną. Zdecydowanie trzeba to powtórzyć, czego organizatorom życzę. Miedzy zespołami panowała koleżeńska atmosfera, od strony fana, chyba też nie ma na co narzekać. Zestaw zespołów jak dla mnie trafiony. Jedyna poważna bolączka, to właśnie brzmienie. Wiem, że możliwości nagłośnieniowe Graffiti są jakie są, ale widziałem i słyszałem tam ekipy, które brzmiały zdecydowanie lepiej. Tym razem, moim zdaniem wszystkie band’y tego wieczora miały z tym poważny problem, a z konkretnego mięcha, momentami robił się niestrawny stek. Ale… Rogi w górę i do następnego razu.

Powrót do góry