Motopiknik Panther MC Poland – RAMAGE INC, PERCIVAL SCHUTTENBACH, LONDYN 70

Motopiknik Panther MC Poland – RAMAGE INC, PERCIVAL SCHUTTENBACH, LONDYN 70
Stadion, piątek, 30 czerwca 2017, Komarówka Podlaska, Polska


W sezonie przed wakacyjno, wakacyjnym, zawsze z żoną patrzymy w kierunku Komarówki Podlaskiej. Raz, że mamy do niej rzut beretem z naszej mieściny, dwa rok rocznie, od strony czysto muzycznej, można wyhaczyć tam coś interesującego dla własnego ucha. Tak też było i tym razem, bo na horyzoncie pojawiła się opcja zobaczenia i wysłuchania kolejny raz na żywca PERCIVAL’a SCHUTTENBACH’a. Oczywiście, zawsze zakładam, że po drodze pojawi się jakaś niespodzianka, co to z nieznanej mi bliżej ekipy po pokazie scenicznej mocy spowoduje, że z przyjemnością sięgnę po ich twórczość. Z nieznanego mi wcześniej szkockiego RAMAGE INC przyznam, że miałem sporo radochy. Ale po kolei.

Zlot motocykli w Komarówce Podlaskiej, to cykliczna impreza, organizowana od wielu lat. Impreza ta, przyciąga corocznie spore grono osób – fanów muzyki maści przeróżnej, wielbicieli ryczących maszyn, zwykłych gapiów, czy też takich, co to znaleźli sobie fajne miejsce na wypady pod namiot – gdzie część, to z pewnością już stali bywalcy. Przez trzy dni rządzą tu konie mechaniczne, rock’n’rollowe życie upojone procentami i generalnie jakaś namiastka surviwalu. Ludzie przemieszani, różnokolorowi, dla zwykłego, systemowego świata niejednokrotnie cudaczni, ale wydawać by się mogło, że w tym czasie, w ciągu tych trzech dni, zacierają się granice podziałów, a zaczyna się wspólna zabawa. Być może gdzieś w tym wszystkim mogę się mylić, bo życie dorosłe nie pozwoliło mi dotąd być na tym zlocie od początku do końca, ale liczę że jednak nie….

Prawka na „motór” nie posiadam, fanem muzy jestem od lat, więc to właśnie dźwięki po raz kolejny przyciągnęły mnie/nas w te okolice. Akurat jak wbijaliśmy na teren zlotu, na scenie hałasował już szkocki RAMAGE INC. Zupełnie nieznany mi wcześniej band zrobił na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Progresywny metal, naładowany epickim klimatem, finezją i cholernie technicznym graniem. DREAM THEATER, OPETH a nawet, a czemu by nie IRON MAIDEN z ociupiną MESHUGGAH. Prog metalowe granie ma to do siebie, że często bywa rozegzaltowanym pitu pitu, czyli muzyką dla samych muzyków, zdecydowanie rzadziej mając w sobie tę nośność, która powinna być mostem pomiędzy zaawansowanym instrumentalnie graniem, a ciągłym kontaktem z odbiorcą. Na szczęście RAMAGE INC plasuje się w tej drugiej puli zespołów z tej dźwiękowej niszy. Ich koncert to była przyjemność obcowania z misternie budowaną atmosferą, metalową mocą i kunsztem obsługiwanych instrumentów. Orientalne wtręty, oplecione mocniejszymi dźwiękami, którym daleko było od płaskości, a i nie brakowało agresji. Dobrze skonstruowane kawałki, które miały w sobie i treść i metalową siłę. I nawet brzmiało to jakoś całkiem solidnie co na open air’ach nie zawsze się udaje. Takie całkiem zapętlone granie, bardzo ciekawe, dobrze skomponowane z rock n rollowym feelingiem. Z racji, iż nie miałem z nimi przyjemności wcześniej, to nie jestem w stanie wymienić z tytułu utworów, które tej nocy odegrali, ale z pewnością poleciało kilka wałków z ich ostatniej płyty „Earth Shaker”. Szczerze, ta muza chyba nawet lepiej smakuje live niż w wersji studyjnej. Po odsłuchaniu wspomnianego „Earth Shaker” twierdzę, że nawet zdecydowanie lepiej, bo jakoś naprawdę zaczyna to żyć! Było dobrze.

Przerwa. Przeładowywanie magazynków. Ostatnie bieganie z “próbówką” czy w kablach jest jeszcze wystarczająca moc. Na scenie jakieś oficjalne przekazanie Trójzęba czy innego, unikalnego scyzoryka od motocyklowych druzja z Nocnych Wilków dla Panther MC. Prezydentowi tych drugich już język pląsa w każdą stronę, myśli błądzą koło stolika biesiadnego, ale trzyma chłopina fason, i składa myśli, tak by były względnie czytelne i co by nie wyskoczyć niechcący z pytaniem – a kto to do kurwy nędzy te Nocne Wilki som?! Nie no żarcik. Prezydentom zdarza się być po kilku głębszych i godnie piastować swoje stanowisko. Co za różnica, z głowy czy z kartki? Tekst ma się zgadzać z sytuacją i grunt, to mieć dobra prasę hie hie. Dla zmotoryzowanych i zrzeszonych w klubach pewnie była to podniosła sprawa, a dla co poniektórych spod sceny, powód do wymiany zdań na tematy narodowo-historyczne, tudzież kulturowo-etniczne. Nam nic do tego i spokojnie czekaliśmy na danie główne w postaci PERCIVAL SCHUTTENBACH.

PERCIVAL SCHUTTENBACH potrafi być zaskakujący. Widziałem już ich koncertów kilka i za każdym razem jakaś niespodzianka. Fakt, azaliż wizerunkowo-sceniczna, ale zawsze. Tym razem po pierwszym utworze basem zajął się Morwin znany skądinąd z gry na tym instrumencie w HELROTH, a na drugą gitarę wskoczył Froncek do tej pory obsługujący cztery struny w PERCIVAL SCHUTTENBACH właśnie. Skąd taki zabieg? Trzeba by pytać u źródła. Może z myślą o festiwalowej sile? Fakt, drugie wiosło dodało tej nocy PERCIVAL’owi mocy, siły i ciężaru. Oj cięły wiosełka powietrze, oj cięły. Ten zabieg zrobił różnicę. Zaczęło to jeszcze bardziej łomotać i przyjemnie kopać w zad. Co poza tym? Mikołaj jak zwykle z uśmiechniętą japą – podziwiam tego człowieka za energię i zawodowy kontakt z publicznością – ze swoim specyficznym, wypracowanym już wizerunkiem scenicznym zagrali przekrój swojej twórczości z masą killerów. W eter poleciały miedzy innymi: “Aziareczka”, “Lazare”, Satanismus”, „I Nie Wrócił”, “Dzieżba”, “Oj Tam Na Mori”, “Tryzna”, “Pani Pana”, “Okrutna Pomsta”, “Svantevit”, “Marysia”, “Gdy Rozum Śpi” czy cover SEPY “Roots Bloody Roots”. Bezbłędnie rozgrzali słuchaczy, co było widać pod sceną, a i na scenie, bo na chwilę na machanie dyńką razem z zespołem pojawiła się Irmina z MERKFOLK. Jak zwykle żywiołowi, jak zwykle z mocnym brzmieniem, jak zwykle niesamowici koncertowo. PERCIVAL SCHUTTENBACH zawsze robi show i tak ma być. Dobra muza lubi się bratać z publiką, a jak band wie co zrobić, żeby wszystko się dodało, efekt będzie zawsze murowany. Jesienią rusza kolejna trasa tej ekipy zatytułowana Dziki Tur i miejmy nadzieję, że do zobaczenia. Zrobili swoje, po koncercie jakieś fotki z zespołem, autografy na zakupionej oryginałce, wymiana kilku zdań, bo musieli już zawijać do domciu.

Zresztą my też. Było już gruuubo po pierwszej, a jak pisałem, życie to nie jebajka. Trzeba było dotrzeć jeszcze do własnych czterech ścian, spróbować przysnąć bo rano Ojczyzna wzywa. Choć robota nie zając, to jednak nie ma przebacz. Jak się zbieraliśmy, to jeszcze na scenie zaczął grać LONDYN 70. Interesujący punk z Podlasia, konkretnie z Hajnówki. Ciekawe czy dali radę, czy ktokolwiek dał jeszcze radę szaleć pod sceną? Sytuację mieli nieciekawą grając jako ostatni o tak późnej porze. No cóż. Było dobrze, miejmy nadzieję, że za rok będzie lepiej, a na pewno nie gorzej.

Powrót do góry