PLANET HELL – wywiad z Przemysławem Lataczem

Mógłbym w tym miejscu pokusić się o słowotok pełen komplementacji pod adresem PLANET HELL, ale chyba sobie odpuszczę. Bo i po co? Słowa nie zawsze w pełni oddają pełnię danej treści, autentyczność odczuć i że coś jest zajebiste, bo przecież gusta są różne, a i nie każdy lubi to co lubią inni. Nie byłbym jednak sobą, skreślając wszystko powyższe i wszelkie inne wolne przemyślenia, gdybym grubymi, tłustymi wołami w tym miejscu nie rzucił po prostu KUREWSKO POLECAM!!! Przed Wami głównodowodzący tego kwartetu Przemysław Latacz, który oprócz szarpania za struny, drze w PLANET HELL również japę. Chociaż, i tak chyba uprościłem sprawę…

Hell-o Przemku! Jak wakacje? Lato się kończy, idzie szara, ponura jesień. Wypoczęty, gotowy by stawiać czoło życiu dnia codziennego?

Cześć! Rzeczywiście wakacje to dobry czas. Poza oczywistym urlopem to mniejsze korki w mieście, dzieci nie chodzą do szkoły więc można trochę dłużej pospać. No i jeszcze wyrwaliśmy się z małżonką na Brutal Assault.

Zatem lecimy. Zanim przejdziemy do PLANET HELL, powiedz mi, dlaczego THE NO-MADS wyciągnął kopyta? Przyznam, że cholernie lubiłem ten band, który nagrał kilka naprawdę mocnych płyt. Cholera, jakby nie patrzeć – śpieszmy się kochać, bo tak szybko odchodzą.

Miło mi, że wspominasz moją poprzednią kapelę – współtworzyłem ją i poświęciłem ładnych parę lat życia. Cóż Ci mogę powiedzieć… Wszystko ma swój czas i miejsce, ma swój początek i koniec. A mniej filozofując – w pewnym momencie dotarło do mnie, że nie dam rady fizycznie prowadzić dwóch zespołów, więc wybrałem ten bliższy mojemu muzycznemu sumieniu.

Wiesz może dzisiaj porabia  reszta Waszej ekipy?

Oskar – perkusista gra w black metalowym zespole LĘK – nagrali już dwie płyty. Oprócz tego Sylwia razem z Oskarem założyli band o nazwie TORTURA i pracują nad debiutanckim materiałem ale jeszcze nie słyszałem muzyki.

Zostając jeszcze przez chwilę przy THE NO-MADS powiedz, jaki to był okres dla Ciebie, jako muzyka? Którą z płyt, nagraną wspólnie z tamtym zespołem uważasz za tę najważniejszą? Dla mnie osobiście, wraz z kolejnymi krążkami, plasowaliście się na coraz wyższej półce muzycznego kunsztu, a „Lost Control”, czyli ostatni album w dorobku THE NO-MADS, była już profesurą sama w sobie.

Dzięki! Wiesz, to był ważny czas pod wieloma względami, mimo że ja nie byłem nowicjuszem – z moim pierwszym zespołem SCREAM mieliśmy kontrakt z Loud Out Records w tym samym czasie co ACID DRINKERS – czasy „Vile Vicious Vision”. Mój zespół się rozpadł a kilka lat później THE NO-MADS był budowany od podstaw, w garażu, gdzie nagraliśmy na prymitywnym sprzęcie pierwszą płytę. Potem stopniowo wgryzaliśmy się w scenę. Druga płyta, prawdziwe studio, kontrakt z niemiecką Shark Records, licencja dla Metal Mind i występ na Metalmanii 2006. Potem już poleciało (śmiech). Trójka i czwórka, koncerty, festiwale, mnóstwo świetnych ludzi których poznaliśmy, światowe gwiazdy które supportowaliśmy. Myślę, że dwójka – „Deranged” była o tyle istotna, że był to punkt zwrotny dla kapeli. Najbardziej muzycznie leży mi trójka „The Age Of Demise”, gdzie przemyciłem stosunkowo dużo moich, jakby to powiedzieć, postapokaliptycznych elementów z coverem VOIVOD na czele. Z kolei na czwórce „Lost Control” produkcja jest bardziej przestrzenna – lepsza,  a ostatni utwór – instrumentalny „Oort Cloud” to już płynne wprowadzenie w klimat PLANET HELL.

No jak to się mówi? Umarł król niech żyje…..PLANET HELL. Chyba na dupsku usiedzieć nie możesz, albo na muzycznej emeryturze licho płacą? PLANET HELL był od dawna nie zrealizowanym pomysłem na takie konkretnie granie, czy zwykłym spontanem, który stał się faktem, notabene nie byle jakich lotów zresztą?

Takie granie zawsze chodziło mi po głowie. THE NO-MADS od samego początku był oparty na bardzo demokratycznych zasadach i ukierunkowany na thrash, więc z założenia nie mogłem i nie chciałem do końca forsować własnej wizji. W pewnym momencie pojawiły się możliwości abym zrealizował swój projekt solowy i skwapliwie z nich skorzystałem. Gdy tylko zacząłem pisać utwory, pochłonęły mnie one bez reszty. Gdy już wszystko było gotowe ciągle było mi mało. Potrzebowałem konfrontacji z publicznością i… z ludźmi, którzy by chcieli pograć ze mną te niebanalne dźwięki. Na szczęście znaleźli się tacy wariaci (śmiech)…

Do współpracy zaprosiłeś starego znajomego, Józka Brodzińskiego z którym zresztą przecież grałeś w THE NO-MADS. Starzy wyjadacze znowu w akcji he he. Drugie pięćdziesiąt procent zespołu, to zupełnie młodzi ludzie. Skąd ich wygrzebałeś? Widzę i słyszę, że tandem z połączenia doświadczenia z powiewem świeżości sprawdza się znakomicie. Jaki wpływ na kondycję zespołu ma reszta ekipy?

Tomek Ziarko – gitarzysta jest najmłodszy, jeszcze studiuje. Dowiedział się, że kołuję skład i zgłosił się na ochotnika – niejako zaciągnął się do załogi naszego statku kosmicznego (śmiech). Grał wcześniej w MORS NIGRA, BULLET RAGE a ostatnio w EMBRIONAL. Jest też absolwentem szkoły muzycznej. Tomka Raszkę – perkusistę, wyhaczyliśmy po lokalnym koncercie jego poprzedniego zespołu DYSPHORIA – wiekowo bliżej mu do Józka niż Tomka. Zdecydowanie – entuzjazm młodzieży nam się udziela i mobilizuje do działania!

Jeżeli chodzi o komponowanie muzyki, jesteś bardziej dyktatorem, czy jednak podchodzisz do tego bardziej liberalnie, bo skoro pomysł, riff czy cokolwiek jest dobry, to nie ważne kto jest tegoż autorem, byle wszystko razem jak to się mówi – żarło?

„Mission One” poza coverem, kompozycyjnie  jest moim autorskim tworem. Robiąc nowe kawałki przyjęliśmy zasadę, że tak jak mówisz – jeżeli riff czy pomysł jest dobry na pewno będzie wykorzystany pod warunkiem, że nie zaburzy planethellowego klimatu, za który jakby nie było, to ja jestem odpowiedzialny – więc mam prawo weta.

„Mission One” – techniczny death metal z thrash’owym zębem. Do tego wrzućmy voivodową progresję oblaną odhumanizowanym, lodowatym industrialem. Coś pominąłem? Skąd taki zapęd, pomysł na takie właśnie granie?

W zasadzie nie (śmiech). Wiesz, jak dasz dużą liczbę określeń na muzykę, to przybliżysz oczywiście styl kapeli a potem i tak ktoś wymyśli zlepek dwóch, trzech słów coś-tam-metal i to się przyjmie. Pół biedy jak figurka językowa będzie zgrabna, ale większość to wieloliterowe potworki słowne. Chyba nie wyróżnię się specjalnie, gdy powiem, że jest to muzyka, której sam najchętniej bym słuchał. Pogranicze tych gatunków najbardziej we mnie siedzi, bo one tworzyły się gdy zaczynałem słuchać muzyki świadomie co połączyło się z nauką gry na gitarze i jeżdżeniem na koncerty. To był koniec lat osiemdziesiątych. Nigdy też do końca nie zamknąłem się w metalu – słuchałem i słucham różnych rzeczy.

Dlaczego PLANET HELL? Założę się, że nie chodziło Ci tylko o dobrze brzmiący szyld. Biorąc pod uwagę całość spiętą tą nazwą, zapewne ma to szerszy kontekst. Jestem w błędzie, czy chociaż trochę trafiłem w sedno?

Z nazwą było trudno, bo większość fajnych była już zajęta (śmiech). Z pomocą przyszedł mój niezawodny VOIVOD, który nagrał utwór pod tym tytułem. Rzeczywiście brzmi dobrze. Była taka planeta również w jednym z odcinków Star Treka, więc klimatem idealnie mi się wpasowało. A że NIGHTWISH też ma utwór o tym tytule? Przepraszam ale z całym szacunkiem gdzie im do VOIVOD… Gdy nazwa już okrzepła doszło do mnie, że „Eden” zarówno książka jak i nasz utwór opisują planetę, która wyglądała jak raj a okazała się piekłem… Zachęcam do lektury.

Ostatnimi czasy dało się zauważyć nawrót – jeżeli tak to można ująć – mody na stare, brudne brzmienia black metalowe. Wiesz, być evil, najprawdziwszym z prawdziwych w swojej upstrzonej maksymalnie naszywkami katance. Wasza muza, to zdecydowanie inny kierunek, dźwięki skierowane jakby nie patrzeć, do konkretnego odbiorcy. Ludzi, którzy nie idą na łatwiznę szukając prostego grania. Ludzi, którzy lubią pogmatwaną, ale dobrą muzę. Widzisz, że jest zapotrzebowanie takie granie?

Myślę, że ludzie mają zapotrzebowanie na szczerość w muzyce. Zespołów grających na wysokim poziomie jest bardzo dużo ale tych autentycznych jest mało. Jeżeli ktoś czuje oldschool i realizuje się w tej konwencji to czemu nie? Wiem, że wiele zespołów określa się z góry stylistycznie zanim jeszcze zaczną grać próby. Dla mnie zamknięcie się w takich sztywnych ramach było by śmiercią mnie jako kompozytora. Pozostałby bezduszny rzemieślnik, maszynka do układania sprawdzonych, bezpiecznych muzycznych klocków. A poza tym pogmatwanych, pitolących łamańce i blasty zespołów z atonalnymi pseudojazzowymi wstawkami też jest masa. W większości jednak słuchać się tego nie da…

„Mission One” recenzje zbiera naprawdę dobre. Czyli, ktoś jednak tego słucha. Powiedz jak to wygląda u Ciebie? Komponujesz i tworzysz głównie dla siebie, jako muzyk szukając  pewnego rodzaju suspensu, osobistego spełnienia poprzez muzykę? Czy zgodnie z prawdą bez odbiorcy, było nie było, w młynie zabrakło by wody, czyli maszyna poczułaby pewnego rodzaju opór, w efekcie końcowym zatrzymując swoje trybiki? Nieprawdaż?

Jestem bardzo szczęśliwy, że PLANET HELL znalazło swoje miejsce na scenie. Ludzie reagują nie tylko na muzykę, rozmawiają ze mną po koncercie również o tekstach. To świetne uczucie. Trochę się bałem tej konfrontacji ale musiałem do niej doprowadzić i… udało się! Wiadomo, że mam masę inspiracji, muzyka nie powstaje sama z siebie, ale robiąc „Mission One” nie myślałem o tym, że o – teraz zrobię taki a nie inny podział rytmiczny, bo do tego ludzie będą skakać pod sceną, a teraz pociągnę frazę na przetrzymanie, żeby ziomeczki zrobiły ścianę śmierci. Raczej myślałem o konkretnej historii, którą chciałem opowiedzieć dźwiękami i o tym, żeby była spójna. No i wystrzegałem się jak ognia wtórności. I nawiązując jeszcze do poprzedniego pytania – takim samym gwoździem do mojej trumny jako kompozytora, było by, gdybym pozostał w przyszłości przy sprawdzonych na „Mission One” patentach.

„Mission One” to koncept album. Dlaczego Lem? To pewnego rodzaju poszukiwanie czegoś zupełnie nowego, świeżego, fascynacja dokonaniami tego wizjonera, czy też próba izolacji od wielu tolkieno podobnych tekściarzy?

PLANET HELL jako zespół w całości jest pewnym konceptem. Lem po mistrzowsku opowiadał o człowieku i kondycji ludzkiej przez pryzmat science-fiction najwyższej próby. Wiele jego tekstów to prawdziwe traktaty filozoficzne. Mimo pozornego oderwania od Ziemi, wszystko kręci się wokół człowieka, czy jak wolisz bladawca (śmiech). A jaki inny gatunek muzyczny najbardziej dotyka bezpośrednio  duszy i serca jak nie ciężki rock? To było idealne połączenie.  Lem był geniuszem, jest moim ulubionym autorem, i wiele jego książek czytałem po kilka razy. Od dziecka byłem molem książkowym. Pod koniec podstawówki i w liceum na fantastyce zęby zjadłem. Nikt nie przebił Lema. Lubię Tolkiena, ale poza nim fantasy generalnie mi nie leży.

Lem ludziom kojarzy się przede wszystkim z dobrym lub też nie science-fiction. Ale gdyby tak się dłużej zastanowić nad jego twórczością, rzeczy o których pisał zaczynają mieć przełożenie w otaczającej nas rzeczywistości. Jak Ty to widzisz?

Była  moda na tak zwaną futurologię. Wielu naukowców się ośmieszyło, pisząc w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku o eksploracji księżyca i podboju Marsa do końca dwudziestego wieku jako o rzeczy pewnej w stu procentach. Lem w większości broni się do dzisiaj. Jego przewidywania były logiczne, poparte ogromną wiedzą. Łączył fakty naukowe i historyczne z filozofią tworząc śmiałe wizje, które jak widzisz spełniają się, jak choćby opis czytnika książek z „Powrotu z gwiazd”, którego zdjęcie na wyświetlaczu Kindle’a obiegło niedawno internet – „Powrót..” został napisany w 1961 roku.  A pamiętasz „Niezwyciężonego” z 1964 roku i rój autonomicznych nanorobotów? Właśnie przeczytałem o amerykańskim projekcie wojskowym LOCUST, o autonomicznych mikrodronach zdolnych do tworzenia roju  i rozpraszania się celem unieszkodliwienia celu. Swoją drogą adekwatna nazwa projektu. Zresztą takich przykładów jest dużo więcej.

Wasz debiut to nie tylko muzyka i teksty, ale również ciekawa, choć dla niektórych niewygodna he he oprawa wydawniczo-graficzna. Nadmienię, iż wnętrze książeczki zdobią grafiki Daniela Mroza, który przecież zilustrował „Cyberiadę” i „Bajki robotów” Lema właśnie. Jak doszło do tej współpracy? Widzę, iż hołdujesz zasadzie, że jak coś robić to na pełnym gazie.

Albo coś robić dobrze albo wcale. Te grafiki cały czas miałem niejako „z tyłu głowy”. Uwielbiam je, są przepiękne i niesamowicie oddają klimat najbardziej klasycznych książek Lema, choć są to ilustracje, tak jak powiedziałeś tylko z „Cyberiady” i „Bajek robotów” a jak wiesz, na „Mission One” są tylko dwa utwory z tych wymienionych – po jednym z każdego. Pomysł na wykorzystanie tych grafik przyszedł mi do głowy podczas opracowywania książeczki, która z racji polskich tłumaczeń tekstów, oraz poprzedzających je introdukcji, musiała być obszerna. Napisałem do sekretarza Stanisława Lema a on z kolei skontaktował mnie z córką zmarłego w 1993 roku artysty. Przedstawiłem swój projekt i uzyskałem zgodę.

Wokale to Twoja działka. Przyznam, iż od tej strony kolegi nie znałem, ale wyszło dobrze na tyle, iż bez tego elementu nie byłoby całej układanki. Gratuluję. Odnalazłeś się również w tej formie, czy z przymusu tak wyszło, a na tym etapie zmian już nie uwzględniasz?

Uwielbiam to. Szkoda, że tak późno się za to wziąłem. Oczywiście żaden ze mnie wokalista, ja tylko interpretuję teksty, które zresztą sam napisałem więc najlepiej wiem o co mi w nich chodziło (śmiech). Pasuje mi ten rodzaj ekspresji – nakręcam się łącząc nutki z gitary z wykrzykiwanymi frazami – takie sprzężenie zwrotne. Myślę też, że dzięki temu stałem się ciut lepszym gitarzystą i nie muszę cały czas machać dynią na koncercie (śmiech). Jestem na początku tej drogi i mam dużo pomysłów jak rozwijać swoją barwę głosu. Mam nadzieję, że jeszcze Cię zaskoczę.

„Mission One” powoli robi się wydawnictwem lekko leciwym, choć muza ciągle trzyma fason. Zapewne montujecie już nowy materiał. Pytanie o tyle sztampowe co i jak najbardziej pożądane. Jaki będzie następca debiutu?

Tym razem skupiamy się tylko na jednej powieści, najsłynniejszej zresztą – „Solaris”. Płyta będzie nosiła tytuł „Mission Two”, a teksty będą krążyły wokół dwóch głównych wątków – planetarnego tworu tudzież bytu jakim jest Solaris i jego wpływu na załogę stacji badawczej na jego orbicie – w szczególności interakcji głównego bohatera z jego materializującą się przeszłością w postaci narzeczonej, która popełniła samobójstwo lata temu na Ziemi.

Koncerty. Tu z tego co widzę radzicie sobie całkiem nieźle. Gracie całkiem sporo. To efekt mocy „Mission One” czy bardziej koneksji przez lata uzbieranych w wędrówce przez podziemia sceny? Najlepszy i najgorszy gig zagrany jako PLANET HELL do tej pory?

Myślę, że i jedno i drugie ma wpływ. Miło jest dostać propozycję koncertu od nieznanych wcześniej promotorów. Tak samo miło jest spotkać po latach starych znajomych. Najgorszego koncertu jeszcze nie było i mam nadzieję nie będzie (śmiech). A najlepsze do tej pory zarówno pod względem nagłośnienia jak i frekwencji były tegoroczne koncerty w bielskim „Rude Boyu” i rzeszowskim „Vinylu”.

Z racji powyższego, może polecisz coś z rodzimego podwórka, co zrobiło na Tobie duże wrażenie, a może z kolei się stać naszym kolejnym towarem eksportowym od strony zabijania dźwiękiem?

Myślę, że największe szanse ma EMBRIONAL – ich ostatnia płyta robi naprawdę mocne wrażenie. Dawno nie słyszałem tak sprawnie zagranego technicznego death metalu połączonego z niebanalnymi pomysłami i nieoczywistymi aranżacjami.

Płyta, zespół który posłał Cię ostatnio na kolana ujmując rzecz już zupełnie globalnie?

To trudne pytanie, bo z racji wieloletniego obcowania z muzyką niełatwo jest mnie zaskoczyć, więc to „ostatnio” będzie nieco wydłużone w czasie. Nie chcę też tu lawirować pomiędzy genialnymi instrumentalistami czy kompozytorami, dlatego, tak jak mówisz – globalnie, łącząc to wszystko wyróżnił bym poczwórny album koncertowy „By a thread” DEVIN TOWNSEND PROJECT. Cztery koncerty zagrane dzień po dniu. Materiał z czterech kolejno wydawanych w ciągu dwóch lat płyt odegrany w całości, a każda z tych płyt jest inna. Setlista uzupełniona jest dopasowanymi w klimacie bisami z innych płyt mistrza. Kapitalne wydawnictwo! Mam to na DVD i CD. Często do niego wracam.

No dobra. Kończymy. Dużo udanych misji życzę, startów i jeszcze więcej udanych lądowań. Plany, plany, plany. Powodzenia.

Poszerzamy granice naszego muzycznego wszechświata a więc koncerty, koncerty, koncerty oraz nagranie „Mission Two”. Jedynką wysoko postawiliśmy sobie poprzeczkę, więc czeka nas dużo pracy. Dzięki za wywiad, do zobaczenia gdzieś na styku czasu i przestrzeni. Pozdrawiam!

Powrót do góry