Thrash Attack Lublin #25 – HYPNOS, DIRA MORTIS, R.O.D, DEATHREAT

Thrash Attack Lublin #25 – HYPNOS, DIRA MORTIS, R.O.D, DEATHREAT – sobota, 14 października 2017, Klub Just Crafted, Lublin, Polska

Lubelska potańcówka spod znaku Thrash Attack’u, od początku miała być wyjątkowa. Raz, że skład  kapel biorących udział w tych zawodach rysował się całkiem smakowicie, a dwa, miała to być i była, bo w końcu uczta się odbyła, 25-ta odsłona tej imprezy. I choć organizatorzy od zawsze ściągali najlepsze kapele polskiego podziemia, to jakoś nie dane mi było do tej pory biesiadować się razem z nimi na żadnej odsłonie tegoż przedsięwzięcia. Jak to mówią, co się odwlecze to nie uciecze, i jak tylko pojawiła się opcja zobaczenia na wspólnym koncercie przede wszystkim HYPNOS i DIRA MORTIS, trzeba było zaległości w końcu zacząć nadrabiać. Tak, to głównie dla tych dwóch ekip ruszyłem tego dnia swoje dupsko do Lublina, ale z opcją, że pozostałe zespoły będą dla mnie „miłym” zaskoczeniem. I w sumie się nie zawiodłem, bo zarówno krakowski DEATHREAT jak i miejscowy R.O.D pokazały, że potrafią walczyć, a czas spędzony z ich łomotem spokojnie można zapisać po stronie zysku a nie strat. Sam klub okazał się również całkiem przyjemnym miejscem, gdzie daniem głównym jest alko z różną naklejką jak i natężeniem „woltażu” przy przełykaniu. A że chwilami powietrze w środku było cholernie gęste, to i źródełko biło strumieniami, ku uciesze spragnionej, metalowej braci. No i nie sposób nie wspomnieć, o dobrze zaopatrzonym stoisku z merchem rozstawionym przez Wojtka Lekiego z Deformeathing Production oraz Przemka z Mad Lion. Kto miał trochę złotówek na zbyciu, mógł poczynić fajne zakupy na ryneczku lidla. Co zresztą niżej podpisany również zrobił. Ale, co by nie przedłużać, przejdźmy do meritum.

Pierwszy na scenie zameldował się DEATHREAT. Młodzi, wkurwieni rebelianci, negujący wszelkie normy życia w społeczeństwie, włącznie z tym, że arbeit wcale nie macht frei. Nabuzowani, na jakimś sterydzie, od początku serwowali generalnie krótkie piłki naładowane dźwiękami spod znaku punk/crust/grindcore/hardcore’a z wycieczkami w śmierć metalowe rejony. Jak tak tego słuchałem,  na myśl przychodził mi taki jeden, całkiem zacny band a mianowicie DRILLER KILLER. Co prawda koncert to nie do końca to samo co studyjna produkcja, więc wypadałoby to przy najbliższej okazji nadrobić aby konkretniej zweryfikować owe skojarzenie. Mega wkurwione granie na wysokich obrotach z prowokującym do dobrej zabawy wokalistą zespołu, zdawało się zdawać egzamin, bo chętnych do delikatnych pląsów w trakcie ich setu nie brakowało. Punk’owa prostota na riffach i niosąca rozpiździel, rozpędzona gra perkusisty. Wrzućcie do tego tygla wściekłe, jadowite, niemal rzygające wokale, a okaże się, że nagle stoicie obsrani po pachy ze szczęścia. Bardzo agresywny, szybki wpierdol i zero czasu na sensowną reakcję. Może gdyby tylko to wszystko jeszcze lepiej zabrzmiało trzeba by wtedy na pewno zęby zbierać z podłogi. Ale i tak nie ma co – moc była z nimi. Niby nic odkrywczego, a z butów wyrywa.

Następny zameldował się R.O.D. czyli RAZOR OF DEATH, bo tak brzmi pełna nazwa zespołu. Jedni mówią, że to miejscowi inni, że ze Świdnika. Mniejsza o większość. Dociekać można w wolnej chwili, a nie na polu bitwy. Wiedziałem, że łoją thrash metal, ale że aż tak fajnie, to się tego nie spodziewałem. R.O.D. wywlókł tego wieczora sporego kalibru armaty, fakt trochę starego modelu, ale za to obsługa była fachowa, to i siła rażenia niewąska. Dość old school’owy thrash metal z wyraźnymi ciągotami w stronę lądu zza Wielkiej Kałuży. O jakąś wyraźną oryginalność ogólnie raczej dzisiaj ciężko wśród zespołów grających taką czy inną muzę, to co mile zaskakuje w przypadku R.O.D. nie słychać wyraźnej kserokopii, a bardziej solidną podwalinę na bazie której zespół składa dźwiękowe klocki po swojemu. Myślę, że SLAYER czy NUCLEAR ASSAULT ma dla tej ekipy spore znaczenie. Napierdalali pędząc na połamanie karku, przy tym łamiąc kilka gnatów zebranym na sali. Maksymalny wkurw, rozpędzona perka, ostre i cięte jak brzytwa wiosła z który sączyły się kolejno riffowe petardy. Punktujący celnie basik i nowa twarz w zespole za mikrofonem wypluwająca z trzewi wściekłe wersety tekstów. Uderzali gwałtownie raz po raz i powiem Wam, że naprawdę bolało. Nie pierdolą się w tańcu, szybkie cięcia z nielicznymi elementami, które można by było skreślić jako konkretne zwolnienie, choć w jednym z utworów moje ucho wyłapało coś na kształt całkiem skocznego fragmentu, ale… RAZOR OF DEATH to przede wszystkim ciężka harówa na wysokich obrotach. Aha, widać i czuć, że mają z takiego łomotu sporo radochy. Tak trzymać Panowie. Po odegranym secie gitarzysta odebrał od swojej wife z półrocznym wyprzedzeniem prezent urodzinowy w postaci nowego wiosła, no cóż z pewnością nazajutrz było rypane he he.

No i wreszcie, po R.O.D. miała dla mnie nadejść właściwa część dzisiejszej uczty, po na scenę pakowała się już DIRA MORTIS a po niej równie wyczekiwany przeze mnie HYPNOS, choć przyznam szczerze, że oba poprzedzające kolejne sety zespoły czyli zarówno DEATHREAT jak i rzeczony R.O.D. spowodowały, iż czekanie nie wlokło się niemiłosiernie, a czas z ich muzą to czas spędzony z porządnym łomotem. Ale przejdźmy już do meritum. DIRA MORTIS rozlała hektolitry smoły na Sali, atmosfera błyskawicznie zrobiła się cholernie duszna a pomiędzy ludem pląsała sobie w najlepsze śmierć. Obskurny, inkantacyjny death metal w ich wykonaniu, to dźwiękowe zniszczenie najwyższej próby. I tak było. Odgrywali swoje kolejne, mroczne hymny co i rusz zwiększając stężenie siarki powodując błagalne gesty zebranych o haust świeżego powietrza. Idealny, soniczny mord i powolne okaleczanie swoich ofiar. Rozjeżdżali metalową brać ciężkimi walcami, morderczymi zwolnieniami, misternie budując przy tym destruktywny, niemal paranoidalny klimat. Z głośników sączyła się zgnilizna ku uciesze kostuchy a uszu lała mi się śmierdząca, znamionująca rozkład ropa. Znakomicie, perfekcyjnie. Zostałem zgwałcony dźwiękiem, i choć wiedziałem, że jeszcze warto wiedzieć co do powiedzenia będzie miał Bruno i jego ekipa, to po występie DIRA MORTIS byłem już cholernie syty i wyczerpany. No, może jednak z mały niedosytem, bo faktycznie liczyłem na to, że zobaczę i usłyszę ten band z Kamilem z DEIVOS na basie. Ale i tak było w pytę.

Mieć pod nosem możliwość zobaczenie HYPNOS w akcji i z niej nie skorzystać, byłaby to zaiste rzecz niewybaczalna. Bruno i Pegas to już przecież legendy, i choć pesel nigdy nie kłamie, to śpieszę z informacją, że nie są to zapuszczone dziady borowe czy inne spleśniałe cynamonowe pierniki, a swoją fachowością i scenicznym wigorem, nie jeden młokos z ledwo sypniętym wąsem nie dałby im jeszcze rady. HYPNOS to bardzo solidna, death metalowa firma, choć pewnie nie ja jeden, bardzo chętnie zobaczyły ich pod starym szyldem do spółki z Christopher’em czyli nieodżałowanym KRABATHOR. Pojawiły się co prawda wieści o reaktywacji tego zespołu, ale chyba chwilowo na tym musimy poprzestać. Czas pokaże, poczekajmy. Tym czasem Bruno to szalenie miły człowiek z naprawdę solidną obsługą języka polskiego. Każdy kto miał chęć, mógł do niego zagaić i powspominać stare  czasy, tudzież popytać o inne rzeczy. Weszli na scenę, bez ciągnących się w nieskończoność strojeń i innych zabiegów, i jak to ujął Bruno „zagrali z pierwszego razu”. I zagrali tak, że czapki z głów. Mocne, solidne death metalowe pierdolnięcie, które zahaczyło jak dobrze pamiętam o każde wydawnictwo zespołu. Zaprezentowali wszystko to, co w ich arsenale najlepsze skutecznie obijając tych, co mieli tego wieczora jeszcze siły stać na własnych nogach. I choć mogło to zabrzmieć ździebko lepiej, to myślę że każdy kto zna dokonania tego kwartetu nie miał jakiegoś wielkiego problemu, że pochłonąć śmierć metalowe dźwięki ku zadowoleniu receptorów słuchu. Trzepanie dyniami, bratanie się z publicznością, nie odpuszczali ani na moment. Solidność w każdym centymetrze, dobrze naoliwiona maszyna która nie ma dość a i dość nie mogli mieć kibice pod sceną, bo jak dla mnie mogli tak pograć jeszcze kilka kwadransów. Dobrze, bardzo dobrze, świetnie! Rasowy death metal, który potrafi przypieprzyć i jak trzeba to połaskocze melodyjnym fragmentem choćby na solówkach. Obcowanie z nim w wersji live to czysta przyjemność. Mam nadzieję, że jeszcze do zobaczenia, a może znowu w Kozim Grodzie?

Przybijanie piąteczek, szybkie ogarniecie z znajomkami tego co zaszło dzisiejszego wieczora/nocy. Pożegnań nadszedł czas, dupen w troken po już grubo po północy było, a do domciu daleko. No i tak przed drugą nad ranem przy puszeczce browaru jeszcze kontemplowałem o zaistniałym fakcie Thrash Attack #25 w pieleszach własnego domostwa. Impreza całkiem udana, życzę równie mocnych, kolejnych odsłon.

 

Powrót do góry