Debiuty mogą być trudne nie tylko w świecie muzyczno-wydawniczym. Na poletku koncertowym, przy obecnie bardzo mocnej konkurencji w kraju i zagranicą, też nie jest łatwo zorganizować festiwal, który po raz pierwszy zachęci fanów do przyjazdu. Rock The Square to nowa impreza na metalowej mapie Polski, która odbyła się w Lublinie na placu przy Centrum Spotkania Kultur – głównego organizatora. Lokalizacja była dość nietypowa, bo w samym centrum Lublina, przy alejach Racławickich. Także, w trakcie koncertów, tuż obok śmigały trolejbusy, a lokalni przechodnie zerkali co się dzieje za barierkami.

Nie udało się zdążyć na sam początek, więc nie zobaczyłem dwóch pierwszych kapel IRON HEAD i ACUTE MIND. WIJ, który był trzeci w kolejce grał już na dobre jak dotarliśmy na miejsce. Zespół jest świeżo po wydaniu EP pt. „Bluzg”, która nieco namieszała w głowach ich fanom. Kapela bowiem poszła w zdecydowanie mocniejszą formę przekazu, nie tylko ze względu na dominujące growle, których wcześniej nie było wcale, ale i na zawartość muzyczną. Załapałem się zatem na ciężki i walcowaty „Kretoszczur” oraz wściekły „Cała Wstecz”. Zespół zszedł ze sceny, by za moment wrócić i zagrać dwa ostatnie numery ze starszych wydawnictw, w tym dla przeciwwagi dość zwiewny „Lete”, ponoć rzadko grywany wcześniej na żywo. Wszystko było zagrane z werwą i mocnym brzmieniem.
KHIRKI to grecka kapela, która gra żywiołowy rock/metal z pewnymi naleciałościami charakterystycznymi dla ich lokalnego folkloru. W ich muzyce jest sporo melodii i chwytliwych refrenów, a wszystko to ozdobione jest ciekawymi riffami i sporą dozą energii, którą muzycy ze sceny zarażają publikę. Numery nie są jednostajne, a goście grają je z dużym polotem i szczerą radością, którą widać z daleka. Nie znałem wszystkich numerów, a tym bardziej po ich tytułach. Na pewno poleciało kilka z ich ostatniej płyty jak singlowy „Featherless”, „Your Majesty” oraz zaśpiewany w całości po grecku „Simbligades”, który ciekawie się rozkręca, a w finale ma fajową melodię. Na koniec koncertu poleciał utwór z poprzedniej płyty pt. „Bukovo” i z racji swojej żywiołowości był idealnym podsumowaniem ich koncertu. KHIRKI to kapela pasująca do festiwali, ponieważ dzięki swojej prezencji scenicznej i chwytliwej muzie przekona do siebie niejednego, który dopiero pierwszy raz o nich słyszał.

1000MODS są z tego samego kraju co poprzednicy, ale muzycznie skręcają w stronę stoner metalu, choć pewnej dozy chwytliwości też nie można im odmówić. Było ciężko („Road To Burn”, „El Rollito”), ale też hałaśliwie i czadowo („Electric Carve”, „Götzen Hammer”, „Speedhead”), czyli otrzymaliśmy wszystko to co w powyższym gatunku jest pozycją obowiązkową. Brzmienie było wyraźne i selektywne, a numery potrafiły zachęcić publikę do ruchu pod sceną. Nawet jak nie było jakiegoś wielkiego szaleństwa, to gdzie się rozglądnąłem tam większość kiwała głowami w rytm muzyki, szczególnie przy charakterystycznych gibających momentach, tak typowych dla tej stylistyki. Zespół miał godzinę czasu i spokojnie mogę potwierdzić, że wykorzystał go w pełni przedstawiając swoje możliwości. Chłopaki zakończyli swój koncert długim, nieco hipnotycznym „Vidage”, który przez cały czas oparty jest na bardzo prostej i chwytliwej melodii.

Nadszedł czas na główne gwiazdy wieczoru, a pierwszą z nich był SOEN ze Szwecji. Nigdy wcześniej nie widziałem ich na żywo, także byłem bardzo ciekawy jak się zaprezentują. Kapela po sześciu wydanych płytach ma już ustabilizowaną pozycję i wiernych fanów, co było widać po żywiołowych reakcjach publiczności na kolejne utwory. Nie wiem, czy tylko ja tak mam, ale zespół, szczególnie na początku działalności, bardzo przypominał mi TOOL. Po pierwsze ze względu na podobną barwę głosu i ekspresję wokalisty, a muzyczne podobieństwa były widoczne na pierwszych wydawnictwach szczególnie w charakterystycznych liniach basu jak i połamanych riffach. Nie twierdzę, że była to kopia bardziej znanych amerykanów, ale zawsze słuchając „Cognitive”, czy „Tellurian” nie mogłem pozbyć się wrażenia, że gdzieś to już wcześniej słyszałem. Paradoksalnie, te płyty bardzo mi się podobały, bo lubię takie granie, po prostu nauczyłem się bagatelizować uczucie deja vu i cieszyć się tą nieszablonową muzyką. Po cichu liczyłem zresztą na mój ulubiony numer z drugiej płyty pt. „Pluton”, który udowadnia, że zespół ma duży talent to komponowania złożonych kawałków, a przy bardzo emocjonalnym zakończeniu zaczarowaliby wszystkich zebranych. Na koncercie zespół zagrał jednak praktycznie tylko numery z trzech ostatnich płyt, które prezentują nieco inny styl. Utwory są prostsze, często zaczynają się mocniejszym riffem, a następnie są oparte na standardowej strukturze zwrotka-refren. Od razu widać, że Szwedzi są obyci ze sceną i czują się na niej bardzo swobodnie. Wszyscy na froncie śmigali wzdłuż i wszerz zachęcając ludzi do aktywniejszego udziału. Gitarzyści popisywali się chwytliwymi riffami i solówkami, a wokalista Joel czarował swoim emocjonalnym głosem. Co do możliwości tego ostatniego, największe wrażenie na pewno robią bardziej stonowane utwory jak „Illusion”, „Lotus”, czy „Vitals”. Ciężko wskazać najlepsze numery tego wieczoru, ponieważ zespół zagrał bardzo równy koncert, który klimatem idealnie współgrał z zachodzącym wtedy słońcem. Jedyne czego mi szkoda, to że bębniarz Martin Lopez nie do końca może pokazać na żywo swoje ogromne możliwości techniczne. Zdarzały mu się bardziej skomplikowane przejścia, ale jego rola to obecnie głównie wybijanie rytmu bez większych fajerwerków. We wspomnianych pierwszych płytach jego wirtuozerii było więcej, także liczę, że na przyszłych wydawnictwach zaszaleje nieco bardziej.

PARADISE LOST to zespół, który ma bardzo wysokie miejsce w moim osobistym rankingu. Uwielbiam ich nie tylko za klasyki z lat 90-tych, ale również za odwagę do pójścia pod prąd po wydaniu genialnej „Draconian Times”. Po okresie eksperymentów nastał moment w którym kilka płyt jak ich tytułowa i „Symbol Of Life” było średnich. Na szczęście, zespół szybko się otrząsnął i od płyty „In Requiem” nie zdarzyły mu się już podobne wpadki tylko same solidne albumy na których kreatywnie eksplorowali niby znane „Paradajsowe” rejony, ale zawsze ze świetnym brzmieniem i bez bezmyślnego zjadania własnego ogona. Mając szesnaście pełnych płyt na koncie i tak dużo kapitalnych numerów pewnie nie jest im łatwo ułożyć setlistę tak, aby wszystkich zadowolić. Było więc festiwalowo, czyli usłyszeliśmy sporo nieśmiertelnych hitów jak starocie w postaci „As I Die”, „Pity The Sadness”, „Embers Fire” i najstarszego „Eternal”. Z „Draconian Times” poleciał na otwarcie „Enchantment”, a nieco później hiciarski „The Last Time” na którym chętnie poskakałem wraz z tłumem. To mój czwarty koncert anglików i choć czasem chciałoby się usłyszeć z tych klasycznych płyt coś więcej niż standardy, te numery nigdy się nie znudzą. Każdy z nich ma to coś co czyni je ponadczasowymi. Osobiście brakowało mi jeszcze „True Belief”, który na jakimś wcześniejszym koncercie na pewno słyszałem, ale ten numer zawsze będzie dla mnie jednym z tych wyjątkowych. Nowsze czasy miały też swoich reprezentantów, na przykład w postaci świetnego ”No Hope In Sight”, czy „Enemy” który nagrywał ich nowy/stary bębniarz Jeff Singer, a który to niedawno wrócił do zespołu.

Nick jak to ma w zwyczaju nie był za bardzo rozmowny między utworami, a w ich trakcie też w swoim stylu rzucał tylko uniwersalne zachęty do większej aktywności – taki już jest i na pewno się nie zmieni. Grunt, że wokalnie dawał radę, bo nie zawsze tak było w przeszłości. Na płytach zawsze brzmiał świetnie, bo jego partie są tam dopracowane i przemyślane, ale na żywo nie wszystko dawał radę zaśpiewać. Tym razem na szczęście takich momentów nie wyłapałem. Greg choć już całkiem siwy i ze znacznie szczuplejszym kucykiem na głowie dalej machał nią nie ustępując tempa Aaronowi, który nigdy się w tej kwestii nie oszczędzał. Brzmienie było selektywne i cholernie ciężkie, czyli takie jakiego oczekiwaliśmy. Kiedy po około godzinie grania muzycy zeszli ze sceny, było wiadomo że na tym się jeszcze nie skończy. Po chwilowej przerwie wrócili na scenę i jeden z numerów jaki zagrali to „Smalltown Boy”, czyli cover zespołu BRONSKY BEAT działającego w latach 80-tych na scenie elektronicznej. PARADISE LOST nagrał go dawno temu, przerabiając go na swój gitarowy styl, ale zachowując chwytliwy charakter oryginału. Ciekawa to była przeróbka i na żywo też się nieźle sprawdziła pobudzając ludzi do skakania. Po koncercie Kolega mówił, że ten utwór ma największą ilość przesłuchań z wszystkich utworów PARADISE LOST na Spotify, co ze względu na fakt, że to nie oni są oryginalnymi kompozytorami jest dość zabawne. To sporo wyjaśnia dlaczego na festiwalach zespoły często grają setlisty na zasadzie „The Best Of”…

O lokalizacji imprezy pisałem już na wstępie. Jeśli festiwal się przyjmie, a taką mam nadzieję, to może organizatorzy zdecydują się na przeniesienie go w inne miejsce i rozbudowę imprezy o drugą scenę. Formuła sąsiadujących scen jest idealna, bo daje możliwość strojenia drugiej kapeli równolegle przy odbywającym się obok koncercie. Uczestnicy nie muszą wtedy za każdym razem wyczekiwać jak stroją się ich ulubieńcy, a organizator może zachęcić do udziału dzięki większej ilości kapel. Jaki był ich dobór w tym roku? Wydaje mi się, że niezły jak na debiutancką edycję, choć to kwestia mocno subiektywna. Organizatorzy zaprosili kapele z różnych podgatunków co zawsze dodaje kolorytu i zachęca szersze grono odbiorców. Zawsze dobrze jest na takich imprezach zobaczyć kogoś kogo się wcześniej nie widziało i pewnie gdyby nie festiwal nie zobaczyło by się ich na indywidualnym koncercie. Oby tak dalej!