Thrash Attack Lublin #32 – SPHERE, BOTTOM, APE TO GOD, CHAINSWORD

Thrash Attack Lublin #32 – SPHERE, BOTTOM, APE TO GOD, CHAINSWORD – sobota, 01 grudnia 2018, Amnesia Music Club, Lublin, Polska

Hu hu ha, nasza zima zła… Etam. Pomijając szczegóły pogodowo-klimatyczne naszej wycieczki, potańcówa dla metali spod znaku Thrash Attack’u numer czydzieści i dwa, przyciągnęła dla Lubelca całkiem zacnych „didżejów” naszego ukochanego hałasu. A że potańczyć każdy metal lubi – tak mnie się zdaje hie hie – to po odpowiedniej konserwacji lekko podstarzałych już stawów i innych organów, czas i mus było ruszyć ku sonicznej przygodzie. Takie tam pitu pitu gwoli wstępu, ale już poważnie przechodząc do meritum niniejszego tekstu, oprócz CHAINSWORD – czytaj, nic o niech wcześniej nie wiedziałem, nie słyszałem – skład krystalizował się wybornie. A że rasowego wpierdolu spod znaku metalowego łomotu nigdy nie odmawiam, to i kurwa żal dupę by mi ściskał zapewne, gdybym tego ataku dźwiękowej rozpierduchy nie odhaczył w swoim kalendarzyku metalofca hie hie. Wystartowali, przejechali ładnych dziesiąt kilometrów, odszukali wskazane na tajemnej mapie miejsce, z uśmiechniętymi ryjami wbiliśmy do środka. Fajny klubik, po dobrym kwasie można się w nim kurna zgubić, ale po odbytym że tak się wyrażę „misterium” stwierdzam, że miejscówa w pytę. Zaje fajny klimat i zaje kurna wszystko he he.

CHAINSWORD wystartowało jako pierwsi załoganci tego wieczora i przyznać muszę, że mnie niechybnie kupili. Czego się spodziewać po tej załodze, przed lubelskim gigiem ni w cholerę nie byłbym w stanie na to pytanie trywialne zgoła odpowiedzieć, natomiast ich staromodny decior robi dobrze, jak kto woli dobre wrażenie i niechybnie, łamać gnaty potrafi. BOLT THROWER? Taaak, myślę że do Angoli muzycznie im całkiem blisko, a przynajmniej takie wnioski mi się w odsłuchach zalęgły jak robactwo jakie po ich koncertowych tanach. Pierdzielone death metalowe piekło z takimi doom metalowymi miazgatorami. Lubię takie granie, oj lubię. Może gdyby tak trochę więcej ruchu na tak zwanej scenie – w zasadzie takie pojęcie tu nie istniało he he – to moje ukontentowanie po ich gigu przekroczyłoby wszelkie skale zadowolenia. Dobrze zaaranżowane, dobrze odegrane, dobrze podane i zaserwowane old school’owe inferno, a gdzieś w kącie sali widziałem, jak kostucha zacierała rączki z zadowolenia, jakich to pojętnych uczniaków sobie wyhodowała. Naprawdę mocny, rasowy nakurw przetoczył się walcem przez moje gnaty. Wojna, zniszczenie, pożoga i cierpienie. Jeżeli mają już coś zarejestrowanego, trzeba będzie tego poszukać i sprawdzić, jak to się ma w wersji studyjnej. Była moc, a cały Thrash Attack rozpoczął się niemałą siłą uderzeniową.

Małpy robią małpie figle – parafrazując pewnego czarodzieja, takiego „Harry’ego Potter’a” z czasów, kiedy owłosienie na jajkach uważałem za swoisty mit i brednie wyssane z palca hie hie. Wracając do tematu… APE TO GOD zagrali u siebie, przed własną publicznością z mocnym atutem w łapskach – świeżo wydanym, debiutanckim długograjem „The Head Meets The Tail”. Zagrali nieładnie, głośno, brutalnie i po szatańsku, czyli tak jak należy. Muzycznie, to przede wszystkim fajowy decior jednak wyraźnie romansujący. Ich kombinatoryka death’a z thrash metalowym parolem i może nie tak wyraźnym, ale słyszalnym grind’owym smarowidłem w wersji live sprawdza się więcej niż dobrze. A gdyby tego było mało, to powyższy „trójkącik” należałoby jeszcze uzupełnić skokami w bok w stronę elementów groove. Chociaż będąc drobiazgowym, to i jakieś echa hardcore’a, rock’n’droll’owych sznytów czy punkowych potupajek też się namaca. Przyznam szczerze, że dźwięki made by APE TO GOD na żywo sprawdzają się zdecydowanie lepiej niż na studyjnych wypustach. To jest jednak temat na późniejszą rozprawkę. Wracając do samego gigu, odnoszę wrażenie, iż oprócz tej ich całej dystopii, mają z tego grania sporo radochy. Muza buja, tnie jak żyleta, zmusza to intensywnego kręcenia łbem a i potańczyć jest przy czym. Da się wpaść w ostry mosh czy inne, spazmatyczne pogo. Alleluja i do przodu. Dobry gig i osobiście nie mam nic przeciwko, żeby za jakiś sprawdzić ich w boju ponownie. Kurs jest właściwy, teraz trzeba nabrać rozpędu.

BOTTOM, BOTTOM, BOTTOM. Kierując się na lubelską tancbudę wiedziałem, że lekko nie będzie. Gotowałem się, trenowałem, siłka, joga, biegi długodystansowe – aby tylko kondychę złapać i nie dać się potworowi. I co? I chujów sto, bo wpierdol był szybciutki i niemiłosierny. BOTTOM jest jak filmy z Bruce’em Lee. Wszyscy dookoła prężą muskuły, uskuteczniają szpagaty, jakieś kopniaki w dwumetrowym wyskoku, i po co? Przecież Karate Mistrz zawsze stoi na górce usypanej z trupa. Dawno nie widziałem i nie słyszałem tak energetycznego, mocnego seta. Czy ktoś się spodziewał czy nie spodziewał, na bottomowej inkwizycji przyszło mu tego wieczora umrzeć. Jeden wielki – jeden ogromny – jeden gigantyczny MEGA napierdol. Od początku po samiusieńki koniec CIOS, CIOS, CIOS. BOTTOM urywa łeb, przetrąca kark łamie kulasy. Pieprzone, sceniczne zwierzęta. Oni są jak dźwiękowi terroryści. Wpadają na budę, detonują kolejne ładunki, truchło ściele się gęsto, a w oddali słychać jeno niekończące się ujadanie kordonów ambulansów pędzących na miejsce dźwiękowej rozpierduchy. Są wkurwieni, naładowani sterydami i wbijają na parkiety jak nożem w masło. A swoją drogą, Laski to pierwsza klasa wodzirej. Stary, czy w końcu ktoś Ci odpowiedział na pytanie: „Przepraszam, czy wierzysz może w Jezusa?”. Kapitalny grindcore z zapleczem w postaci death metalu, punka, hc, crossover’a. Mnie osobiście zniszczyli. Tańczył BOTTOM, tańczyła metalowa brać, w zasadzie to tańczyła cała Amnesia. Niestety, nic co dobre nie trwa wiecznie, a szkoda tym bardziej, że był to ostatni koncert tej ekipy w starym składzie. Z drugiej strony, przecież ta przygoda jeszcze nie dobiegła końca, a ja liczę, na kolejne oberwania dupska. Miodzio, w pytę, RE-WE-LA-CJA.

Czułem i wiedziałem, że po rozpierdusze jaką zrobił BOTTOM, ostatniemu tego wieczora SPHERE nie będzie łatwo. I się nie pomyliłem. Nie chodzi mi o to, że warszawskie combo spieprzyło sprawę, bo nie. Przecież nie wypadli sroce spod ogona, tylko już naście lat łupią tego swojego deciora i to z całkiem dobrym skutkiem, a ja sam zawsze z wielką przyjemnością zawieszałem ucho na ich kolejnych wydawnictwach. Rzecz się ma w tym, że to już nie była ta sama energia i nie ten sam żywioł, co w przypadku rzeczonego BOTTOM . Mówiąc krótko, BOTTOM to publiczność, publiczność to BOTTOM, a SPHERE to zespół przed którym stoi publiczność, co nie znaczy, że zupełnie przypadkowa. Bez obaw, oni też zrobili swoje. Brutalna, death metalowa miazga przetoczyła się po zebranych w klubie potężnym buldożerem. Blast sypał się soczyście, że nie ma zmiłuj. SPHERE jak już wyciąga arsenał, to generalnie dużego kalibru. Bezkompromisowy nakurw, szybki, chwilami mocno techniczny, ale nie przekombinowany, całkiem zróżnicowany śmierć metal. Kapela popełniła tu całkiem sporo ciężkich grzechów i szatańskich uczynków, a kto nie miał okazji się przed ich koncertem wyspowiadać, to już zwyczajnie nie zdążył he he. Tak czy siak, sztuka z pewnością udana, a ja czekam na nowego długograja, który miejmy nadzieję, że już tuż tuż.

Podsumowując, kolejna naprawdę dobra odsłona Thrash Attack’a. Pograł dobry metal i zjechały silne załogi. Można czasem pogrymasić co do składu poszczególnych odsłon, ale przecież nie da się zadowolić wszystkich. Mocna, cykliczna, underground’owa impreza w Kozim Grodzie, braku której w Lublinie nawet ciężko by mi było sobie na chwilę obecną wyobrazić. Szkoda tylko, że Szlucher ma ciągle pod górkę z klubami, ale podziwiam szczerze człowieka za wytrwałość. Kurwa stary, klub znowu się znajdzie a trzydziestka trójka stanie się faktem. Tego Ci i sobie życzę.

 

 

 

Powrót do góry