STAR ONE „Live On Earth”

Arjen Anthony Lucassen, szerzej znany z grającej progresywnego rocka grupy Ayreon postanowił kilka lat temu powołać do życia nowy projekt – Star One. W założeniu miała to być grupa (a właściwie supergrupa, jeśli wziąć pod uwagę skład, ale o tym za chwilę) grająca, jak sam muzyk określa ten styl, space metal. Polega on głównie na inspiracjach filmami s-f i książkami o podobnej tematyce. Muzycznie nie odbiega on raczej od kanonów heavy metalowych, może poza tym, że więcej, zdecydowanie więcej tu klawiszy niż u przeciętnej heavymetalowej grupy.

Wydany w 2002 roku album zatytułowany odpowiednio do stylu Space Metal wydany takowoż przez Inside Out spotkał się z dość ciepłym przyjęciem głównie widowni słuchającej progresywnego metalu i art rocka. W istocie bowiem doskonale w tę stylistykę się wpisywał. Podobnie rzecz się ma z wydanym właśnie koncertowym, dwupłytowym albumem Live On Earth. Otrzymujemy bowiem potężną dawkę pompatycznego, naładowanego brzmieniem klawiszy metalu, który największe wrażenie robi najbardziej za sprawą imponujących partii wokalnych. To zresztą ciekawa historia, bo jeśli spojrzy się na nazwiska osób odpowiedzialnych za śpiew w Star One, można się zdziwić. Występują tu mianowicie: Dan Swano (wiadomo, Edge Of Sanity, Nightingale), Russell Allen (Symphony X), Damian Wilson (kiedyś Threshold), Floor Jansen (After Forever) i Robert Soeterboek (Ayreon). I, co zaiste ciekawe, każdy z nich odpowiada za inne partie wokalu, jeśli chodzi o ich wysokość. Robi się z tego niezła opera. A jeśli dodać nazwiska instrumentalistów, jest jeszcze bardziej interesująco: Jens Johansson (Yngwie Malmsteen, Dio, Stratovarius), Gary Wehrkamp (Shadow Gallery) i kilka innych osób.

Gdyby sugerować się muzycznymi dokonaniami wszystkich osób ze składu, wyszedłby niezły kocioł, ale na szczęście (dla grupy pewnie niestety) jest o wiele bardziej jednoznacznie. Spokojnie można wskazać kilka ewidentnych wpływów, jakimi kierowali się autorzy Star One. Przede wszystkim Hawkwind, jako twórcy space rocka i całej tej otoczki – Star One wykorzystuje ich osiągnięcia, ale oczywiście po swojemu, bardzo nowocześnie. To samo można powiedzieć o Pink Floyd także tu obecnych, szczególnie w partiach instrumentów klawiszowych. Ponadto odnaleźć można elementy teatru rockowego w wydaniu wczesnego Genesis i na pewno jakieś echa europejskich mistrzów operowych. Swoją drogą zresztą, to za partie wokalne najbardziej cenię ten album. Dorzucając kolejne nazwy do worka, nie można zapomnieć o całej rzeczy progresywnych metalowców i rockowców, czyli np. Stratovarius, Arena czy Gong.

Lucassen w wywiadach deklaruje, że Star One miał być projektem mniej progresywnym, a zdecydowanie bardziej heavy. Cóż, owo heavy objawia się wcale nie tak często, jakby wynikało to ze słów muzyka. Chwilami ma się wrażenie dużego powinowactwa z Dio, szczególnie ze względu na specyficzny patos. O ile jednak Ronnie James śpiewa o smokach, to Star One i jego wszyscy wokaliści tworzą pieśni na tematy bardziej współczesne, a nawet przyszłościowe.

Czy taka muzyka brzmi dobrze i czy ma szanse na popularność? Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi jak najbardziej tak, ponieważ przy tym poziomie artystów płyta po prostu nie może brzmieć źle – wszystko tu jest na swoim miejscu, jest mnóstwo przestrzeni, tam gdzie trzeba słychać publiczność, gdzie indziej rządzi niepodzielnie muzyka.

Odpowiedź na drugie pytanie nie jest już tak oczywista. Na pewno Star One trafia do słuchaczy zakochanych w metalu i rocku progresywnym. Powinna też spodobać się każdemu, komu bliskie są dokonania Genesis lub Marillion. Prawdopodobnie trafi do gustu wszystkim wychowanym na Yes czy Emerson, Lake & Palmer, bo to ta sama wrażliwość (w Polsce nieszczęśliwie ukształtowana przez Trójkę). Jeśli chodzi natomiast o fanów klasycznego metalu, to nie liczyłbym na pozyskanie wśród nich wielu słuchaczy. Za mało tu jednak poweru, za mało ciężkich brzmień. Gitary nikną pod naporem brzmienia klawiszy i wielogłosowymi fakturami. Najbliżej tej muzyce do Theriona, chociaż to też nie to.

Podsumowując zatem: płyta interesująca, sprawnie wyprodukowana. Pomysły widać, że są, ale brakuje mocy.
Najciekawszy utwór: na pewno powalający Songs Of The Ocean.

ocena: 3/5

Powrót do góry