ME AND THAT MAN, IZZY AND THE BLACK TREES, Lublin, kwiecień 2023

ME AND THAT MAN, IZZY AND THE BLACK TREES, 16.04.2023, Fabryka Kultury Zgrzyt, Lublin

Dzisiaj po raz pierwszy miałam okazje zawitać do Fabryki Kultury Zgrzyt w Lublinie, którą w latach licealnych i studenckich odwiedzałam pod nazwą Klub Garffiti. Obecny „Zgrzyt” w nowej jak dla mnie odsłonie kontynuuje dzieło „Graffiti” i do sali koncertowej zaprasza ciekawe bandy. Naprawdę na scenie muzycznej sporo tam się dzieje… Organizowane koncerty to nie tylko lokalni artyści ale gwiazdy krajowego formatu a nawet międzynarodowe sławy! Jest z czego wybierać! Cudowne jest też to, że trafiając do takiego miejsca pesel nie odgrywa żadnej roli a ja czułam się jak za dawnych lat. Zasady też nie uległy zmianie, dobrze zaopatrzony bar i możliwość korzystania z jego dóbr nawet w trakcie trwania koncertu…

Z niecierpliwością czekałam na ten koncert. W roli głównej ME AND THAT MEN z suportującym poznańskim IZZY AND THE BLACK TREES! Radość ogromna, a na dokładkę Metal Centre otrzymało dwuosobową akredytację, ja w roli „narratora” opisującego wydarzenie, Paweł jako fotograf utrwalający fakty… Ale po kolei…

Panowie z ME AND THAT MAN wyruszyli na krótką kwietniową trasę po Polsce. Jak zdradził nam w wywiadzie perkusista Łukasz Kumański cytuje „plan był taki, żeby zagrać w miejscach trochę mniej przez nas obleganych lub nigdy obleganych, a na te bardziej „tradycyjne” też za niedługo przyjdzie moment i zawsze jest na nie dobry moment.” Ich trasa obejmowała kolejno Bielsko Białą, Wrocław, Gdańsk, Pleszew, Lublin i Kraków. Lublin odwiedzili po raz pierwszy ale jak powiedział Nergal okolice są mu znane, gdyż pomieszkuje w nich jego rodzina… Na scenie czuł się wyjątkowo swojo a publiczność czuła jego scenicznego ducha i odwzajemniała pozytywną reakcją. Przed koncertem zespół zapowiadał, że oprócz utworów znanych, zagrają też te, których nigdy na żywo nie grali. Repertuar nie był jednak obcy dla publiczności. Jak rzekli, tak też zagrali… Na scenie zabrakło niestety Sashy Boole, który obecnie pozostaje na Ukrainie dzielnie broniąc swojej ojczyzny, wspieram go z całego serca życząc by obronił swój dom i dołączył do kolegów…

Jako pierwsi wystąpili IZZY AND THE BLACK TREES … to oni w żeńsko-męskim składzie rozgrzewali lubelską publiczność. Przyznam szczerze, że nie znałam wcześniej tej kapeli, ale skoro ME AND THAT MAN wybrali ich na swój suport (a zagrali z nimi cztery z pośród sześciu koncertów podczas tej trasy) to musieli mieć w sobie ten ogień. Już z rozmów wśród tłumu wywnioskowałam, że IZZY AND THE BLACK TREES są dobrze rozpoznawani na scenie muzycznej. Jak później sprawdziłam, grają już od kilku lat i mają za sobą kilka wydanych materiałów (singli, epkę i chociażby ostatni album „Revolution Comes in Waves” z 2022 r.) nie licząc profesjonalnie zrealizowanych teledysków oraz udanych koncertów…

Czym się wyróżniają? Jak grają? Dzisiaj już i wiem ja… Przesterowana, brudno brzmiąca gitara, przesterowany bas, mocna perkusja i… Iza – charyzmatyczna wokalistka, bardzo energiczna i ekspresyjna, a przede wszystkim krzykliwa i energicznie melorecytująca, ale umiejąca kiedy trzeba mocno, wyraźnie zaśpiewać, zachowując wymowne obrazowe i specyficzne wokalizowanie. O ile panowie muzycy w swoim zachowaniu na scenie byli bardziej powściągliwi (chociaż nie stronili od ekspresji ruchowej, zwłaszcza basista i perkusista) to wokalistka była bardzo, bardzo dynamiczna i pełna temperamentu. Wyraźnie było widać, że swoim scenicznym zachowaniem czuje tę muzykę, czuje to co śpiewa a jej emocje wypływają wraz z każdym dźwiękiem i słowem wydobywającym się z jej ust. Nie potrafiła długo zatrzymać się na scenie. Miałam wrażenie, że z każdym utworem jest jeszcze bardziej nakręcona a koledzy z bandu dźwięcznie jej w tym pomagają. Oczywiście wszystko było dopasowane, zsynchronizowane z rytmem, natężeniem muzyki oraz emocjami. Podczas tych ekspresji sprawiała wrażenie przyjaznej, ale i zadziornej… Dodatkowo Izzy między niektórymi utworami dodawała krótkie komentarze. Raz na poważne, kolejnym razem bardziej żartobliwe, a nawet z pazurem, cytuję „A teraz będzie romantycznie, a później wpierdol”… jak dobrze zapamiętałam. Ekscentryczna kapela z Izzy na gitarze, która odegrała utwór niczym PJ Harvey, kolejny raz potwierdzili swoją nietuzinkowość. Ich świeżość miała miejsce nawet podczas coveru „I Wanna Be Your Dog” starego THE STOOGES, w trakcie którego gitarzysta podawał statyw z mikrofonem osobom z pierwszych rzędów, którzy wykrzykiwali fragmenty tekstu…

Publiczność rozkręcała się a z każdą nutą wydobywającą się z IZZY AND THE BLACK TREES z której wyraźnie wyczuwało się inspiracje Punk Rockiem lat 70tych, muzyką hippisów z przełomu lat 60/70 (z lekko psychodelicznymi momentami), a także z wpływami Nowej Fali, Funku, Post Rocka, czy nawet Stoner Rocka. Wszystko jako całość w efekcie nabierało tempa energii i impetu. Były okrzyki, oklaski… To jak wyścig z czasem. Na zakończenie zespół zaprosił chętnych do spotkania po koncercie przy barze w klubie… IZZY AND THE BLACK TREES zdecydowanie pozostawił po sobie bardzo pozytywne wrażenie. Swoją zaprezentowaną twórczością myślę, że zachęcili i przekonali do sięgania po ich kompozycje, zapraszając do spotkań z nimi na koncertach. Ja już wiem, że dziełem życia jest to co kochamy robić ale jeszcze bardziej to za co pokochają nas inni. IZZY AND THE BLACK TREES tworzy i robi to z wyobraźnią, z miłością dla tych, którzy już ich kochają i tych, którzy pokochają… Wielkie dzięki za emocje, które na długo pozostaną we mnie… Do zobaczenia…

… A teraz czas na wymianę sprzętu na scenie, pod którą z minuty na minutę robiło się coraz bardziej tłoczno…

Popłynęły dźwięki rodem z serialu „Janosik”, scena niczym z westernu, na którą wkroczyli kowboje w czarnych kapeluszach, bez strzelaniny, bójki czy konnych pościgów jednak z dynamicznym uderzeniem. Estrada może nie zamieniła się w Dziki Zachód ale nasi „jeźdźcy znikąd” rozstrzelili się po scenie by rozpocząć swoją muzyczną przygodę. Nie było rozległych prerii czy skalistych wąwozów ale widok tych Panów zaparł mi dech w piersiach. Dopracowany wygląd, charyzma artystów i oczywiście sprawność fizyczna to tylko dodatkowe plusy. Męski skład jak to przystało na kowboi już od początku wzbudzili sympatię i zaraził pozytywnym duchem, tym samym rozpoczynając muzyczny pojedynek „rewolwerowców”. I tak to się zaczęło…

Nergal już od początku bardzo chętnie nawiązywał kontakt z publicznością zapowiadając utwory do których odpowiednio dobierał słowa, np. „Witamy w naszej świątyni. Witamy w naszym kościele. Pamiętajcie, że ten kościół jest czarny” przed utworem „My Church is Black”. Albo „Lublin!!! Niech to stanie się tradycją, że za każdym razem jak wracamy tutaj to będzie jak powrót do domu… „Coming Home”!

Innym razem energicznie oznajmił, że „Zespół młodzieżowy ME AND THAT MAN po raz pierwszy w historii w Lublinie”… Nie ukrywam, że ten człowiek ma w sobie dar, którym zaraża innych, mnie też ale wcale nie uważam, że jest to ta jego ciemna strona… ME AND THAT MAN to dowód na to, że dobry artysta odnajdzie się w każdej roli. Chociaż Nergal śmiał się mówiąc, że jeszcze kilka lat temu było by nie do pomyślenia, że zagra w takiej kapeli, a tu z jego inicjatywy, gitarzysty i wokalisty zespołu Behemoth oraz brytyjskiego wokalisty i gitarzysty Johna Portera zrodził się taki projekt. I dobrze, że tak się stało, ja od pierwszego debiutanckiego album Songs of Love and Death, który na stałe zagościł w moim domu bardzo przypadł mi muzycznie do gustu.

ME AND THAT MAN to również John Porter, który nie odstawał w ekspresjach od swoich młodszych kompanów. W szybszych utworach potrafił być dość dynamiczny i ruchliwy. Również integrował się z publicznością, komentując śpiewane utwory, opowiadał anegdoty którymi rozweselał słuchaczy. Był za razem poważny mroczny ale i uszczypliwie zabawny. Country’owy nastrój pogłębił swoją grą na harmonice ustnej. Obserwując Johna widać, że na scenie czuje się jak ryba w wodzie. Pomimo swojej wieloletniej już kariery muzycznej wciąż na scenie pozostawia świeżość, oryginalność, temperament i energię. Podczas koncertu miał również swoje „pięć minut”, na solowy występ z akustyczną gitarą. Kończąc już opisywanie twórców należy stwierdzić, że pozostali muzycy również wiele wnieśli do przedstawienia. Może nie przodowali w swoim zachowaniu jak Nergal, czy Porter, ale razem współtworzyli ten mroczny county’owo-blues’owy klimat… Swoimi umiejętnościami wokalno-instrumentalnymi wnieśli bardzo dużo do muzyki, profesjonalizm i warsztat to tylko nieliczne plusy. Widać było również ich emocje a zarazem pasję z jaką grają. Wszystko razem, muzyka, teksty, Panowie tworzą nie tylko dzieło muzyczne ale swego rodzaju spektakl na którym gości mrok i ogień… Nie zabrakło również spokojniejszych akcentów, kiedy to muzycy siedząc na krzesłach wykonywali utwory zachowując równowagę, opanowanie i zimną krew…

A co z publicznością… ? Jakby mogło być inaczej… Publiczność świetnie była przygotowana i doskonale znała repertuar. Każdy zapowiadany utwór wywoływał entuzjazm. Ogół śpiewał wraz zespołem, każdy przeżywał muzykę na swój sposób… a Nergal poruszający się po scenie z gitarą, podchodził do publiczności w pierwszych rzędach, przybijał piątki, a nawet podsuwał swoją gitarę by spragnieni kontaktu widzowie mogli szarpnąć za struny. Skracał dystans przez kontakt słowny, zadawał pytania i kierował wypowiedzi wskazując konkretne osoby z publiczności (np. kobietę w koszulce „Satanic Feminist”czy mężczyznę, który odgadł słowa zapowiadanej piosenki). Przy słowach utworów „Got Your Tongue” wskazał między innymi na mnie! Fajne uczucie…. Zachęcał gestami publiczność do wspólnego śpiewania, klaskania… To wszystko działało jak dodatkowy motor na fanów. Wszyscy jak w transie wykonywali polecenia tej scenicznej bestii. To niewiarygodne a zarazem piękne jak ludzie oddziałują, oczywiście w pozytywny sposób na siebie. Dla wykonawcy, który potrafi rozgrzać publiczność i widzieć ich ekstazę to szczęście i satysfakcja. Oznacza to, że to co robi jest super… i taki jest ME AND THAT MAN, obłędnie doskonały…

Reasumując, mroczny z nutą melancholii charakter muzyki mino wszystko stworzył bardzo przyjazną atmosferę na koncercie. Mroczni twórcy i ich band okazali się bardzo spontaniczni i sympatyczni. Atmosfera była klanowa a koncert w Zgrzycie należał pewnie do tych najmniejszych na tej trasie ale mimo wszystko Nergal, Porter i pozostali muzycy dali z siebie wszystko. Dodatkowym plusem tego typu koncertu było to, że relacje pomiędzy muzykami a publicznością były bliższe niż podczas stadionowego show… Muzycy byli wyluzowani, chwilami popijali na scenie trunki… i to nie była kawa w której niegdyś gustowali Kowboje… hahaha. Tradycyjnie na zakończenie koncertu muzycy dzielili się kostkami ze swoimi fanami (a nawet pewien łobuzowaty artysta rzucił plastikowym kubeczkiem w publiczność, hahaha…) I tak zbliżając się do końca trzeba przyznać, że obie strony wyglądały na usatysfakcjonowane, muzycy i publiczność doświadczyli nowych i niezapomnianych wrażeń. Muzycy mogli ogarnąć większość wzrokiem a publiczność mogła poczuć dreszcz emocji, gdy artysta wymienił się spojrzeniem czy wraził jakiś gest w ich stronę. Tego na dużej sali nie doświadczycie… A ME AND THAT MAN to idealna kapela na koncerty (nawet dla Metalowej publiczności, której tam nie brakowało)! Ja poznałam Nergala w nowej odsłonie, wcześniej miałam okazję być na koncercie BEHEMOTA na szwajcarskiej scenie metalowej… Zarówno wtedy jak i teraz doświadczyłam ponadczasowych wrażeń. Wspomnienia te pozostaną we mnie na zawsze… Liczę, że ME AND THAT MAN jeszcze powróci na dziki wschód by z lubelskimi fanami przeżyć kolejną przygodę…

Specjalne podziękowania składamy Przemkowi Chłądowi za umożliwienie tej współpracy!

Miejsce zamieszkania: Parczew, Polska. Zainteresowania / Hobby: Podróżowanie, muzyka, afrykanistyka. Ulubione gatunki muzyczne: Rock, Metal, Blues, Folk, Muzyka Klasyczna, Orientalna, Chóralna, Filmowa, New Age i wszelkie połączenia powyższych gatunków.
Powrót do góry