Dziki Tur – PERCIVAL SCHUTTENBACH, MERKFOLK, TRANSILVIA

Dziki Tur – PERCIVAL SCHUTTENBACH, MERKFOLK, TRANSILVIA – niedziela, 26 listopada 2017, Klub Graffiti, Lublin, Polska

TRANS/SYLWIA – ni to baba ni to chłop. TRANSILVIA – ni to muzyka, ni to rzępolenie. Być może ja tego nie doceniam, ale przez chwilę miałem wrażenie, że pomyliłem imprezy. To co sami nazywają Black Art. Wave kompletnie do mnie nie dotarło powodując wręcz znużenie by nie powiedzieć męki w oczekiwaniu na finał ich miarczenia. Niby wyspany, a nie mogłem powstrzymać intensywnego ziewania. Fakt, mieli dla mnie jeden kapitalny utwór. To był ostatni w ich set liście – bo był właśnie ostatni tego wieczora. Bis dla mnie osobiście był zupełnie nie zrozumiały, i swoja drogą ktoś skrupulatniej powinien czasami dobierać supporty. Nie tym razem moi eksperymenciarze.

MERKFOLK – no i poszły konie po betonie. Bardzo byłem ciekawy ich koncertu, bo poważna zmiana w składzie w postaci nowej wokalistki Agaty to po pierwsze, no i najwyższa pora była, żeby zaprezentować choćby mały fragment jakiegoś nowego materiału to po drugie. W żadnym z tych elementów się nie zawiodłem. Powiem więcej, Agata to kawał bardzo dobrego, żeńskiego „ryczenia”, a „Wiosna” przyjdzie z mocnym przytupem. Autorzy zacnej płytki pod tytułem „The Folk Bringer” od początku swojego seta postanowili nie brać jeńców i tak zaiste było. Zagrali bardzo żywiołowy, niesamowicie energetyczny, kapitalny koncert. Czuć, że granie na żywo dla nich jest jak woda dla ryby, a w Lublinie było widać, że mają już dla kogo wylewać pot na scenie, bo całkiem spora część zebranych w klubie Graffiti to ich stali odbiorcy, zwani w dalszej części fanami ich twórczości. Pocisnęli tym co na ich debiutanckim krążku najlepsze. Była „Wiła”, były „Postrzyżyny”, „Śwagry”, „Nananana” i tak dalej, i tak dalej. A wśród że tak się wyrażę szlagierów/staroci spod znaku MERKFOLK pojawiła się wspomniana Wiosna”, czyli utwór zapowiadający kolejnego długograja tej załogi. Powiem, że jest w tym utworze moc, i jak tak będzie wyglądała cała płytka, to zacieram rączki, oj zacieram. Zdradzając lekko tajemnicę, będzie mocno perkusyjnie, zwłaszcza w pochodach stóp Batona, no i oczywiście z całym zachowanie ich specyficznej melodyki. Płyta podobno już nagrana, tylko teraz powoli, spokojnie się obrabia. Apetyty w górę, niema to tamto. No i już zupełnie na koniec, Agata mała niepozorna ale ma dziewucha moc w gardle. Jej wokal jest całkiem brutalny, ale jednocześnie najbardziej czytelny w porównaniu z jej poprzedniczkami na tym stanowisku. Jak to w Polandzie ostatnimi czasy zwykło się mówić – czas na dobrą zmianę. Jest dobrze.

PERCIVAL’a SCHUTTENBACH widzieliśmy z żoną już ładnych kilka razy, ale kurna nie przypominam sobie w tym całym zestawieniu dwóch choćby podobnych do siebie ich koncertów. Chyba już każdy przed ich koncertem zadaje sobie pytanie – w jakim składzie tym razem? A no, pytanie słuszne i uzasadnione bo ostatnimi czasy tych niespodzianek, zmian czy gości specjalnych przez ich sztuki się przewinęło i ciągle przewija. Tak było i tym razem. Oprócz trzonu kapeli czyli Mikołaja i Katarzyny, na gitarze tym razem Froncka, do załogi na bas dołączył –kurna, uleciało mi jego imię – nowy człek, swoją drogą wyglądający jak jakiś dziadek borowy, a wokalnie w więcej niż jednym utworze wspierał PERCIVAL’a frontman HELROTH’a czyli Orthank. PERCIVAL SCHUTTENBACH to przede wszystkim muzyka i teksty, ale bez tej części wizualnej która im nieodzownie towarzyszy, nie byłoby też tego całego widowiska. Aaaa, o tym chyba będę wspominał zawsze, bo jakim człowiekiem by Mikołaj nie był prywatnie, to na scenie zawsze banan. Zaczęli z małymi problemami technicznymi przed i w trakcie koncertu, a potem już poleciało. Wyciągnęli z zaplecza swojej artystycznej twórczości to co najlepsze, konfigurując to scenicznie tak, żeby mimo osłuchania ciągle przyciągało ucho i oko. Przy całej rozciągającej się gamie „hitów” („Marysia”, „Pani Pana”, „Wodnik”,”Svantevit” „Medunica”, „Żmij i dziewczyna” „Rodzanice”… ) już tylko można kaprysić dlaczego zabrakło tego czy tamtego. Ale to co Wam powiem, to to, iż szkoda marudzić bo to co serwują w trakcie koncertu, jest tak czy siak w stanie nasycić głodnego dobrego grania maniaka. Skończyli właściwą część swojego występu i wyszli na bis. Bisy też ciągnęły się i ciągnęły by spuentować wieczór i cały koncert idealną do tego wersją „Satanismus” z tabliczką skierowana w wiadomo jakim kierunku. Wespół z członkami pozostałych kapel jak jedna wielka rodzina usiedli do dźwiękowej biesiady, gdzie tańcom i swawolom nie było końca. Jeszcze jeden występ tej muzycznej trupy, który śmiało mogę odhaczyć jako udany. Raz jeszcze mówię do usłyszenia i zobaczenia.

Powrót do góry