MOTORBREATH, MORLOG

Mam zakaz pisania o tym koncercie, który z rozkoszą łamię, jak większość głupich zakazów. Żartuję oczywiście, ale sorki, czasem tak bywa i tak, jak na tym koncercie. Bar jest, oświetlenie jest, realizator jest, dwa zawodowe bandy, sprzęt, nawet, kurwa, ja jestem, tylko ludzie zawodzą. Oj mało przyszło do klubu pod basenami Warszawianki, mało… Ale podobała mi się postawa muzyków, którzy mimo wszystko weszli na scenę, jakby nigdy nic, i dali z siebie wszystko. Hm. Już po imprezie zastanawialiśmy się, czemu tak się stało. Czy winę należy kłaść na karb terminu? Wszak środa wypadom na miasto nie służy. No ale następnego dnia miał w Warszawie wystąpić szczytnieński Hunter i trwogi specjalnej w nich pewnie to nie wzbudziło. Czy może akcja promocyjna? Bo przecież nie cena biletów, o ile dobrze pamiętam 6, albo 8 PLN.

Z koncertu MORLOG-a zapamiętam przede wszystkim charyzmatycznego wokalistę – bardzo dobry – porównałbym go trochę do wokalistów Tesli i Mercyful Fate. Muzycznie to bardzo metallikowe granie, a nawet trochę z jajkiem w stylu… Ugly Kid Joe. Ponieważ był to mój pierwszy kontakt z tym zespołem, a muzycy jak ognia wystrzegają się tematu swojej wczesnej demówki, więc nie podam wam w szczegółach, co zagrali. Ważne, że zagrali dobrze, bez obciążeń i na luzie. Przez pierwszych kilka numerów miałem wrażenie, że słyszę jakieś pastisze na tematy zaczerpnięte z twórczości Hetfielda i spółki. Wyglądało na to, że muzycy usiłują np. zagrać któryś z numerów Metalliki, tyle że we własnych aranżach. Nabrali mnie tak ze 3, 4 razy i za każdym razem czar pryskał, kiedy zaczynał śpiewać wokalista, a wtedy to jednak okazywało się, że to jednak MORLOG. Rozumiem, że to forma żartów, bo numery w końcu okazywały się być różne, choć obsłuchanie w Metallice wyraźne, przynajmniej w pierwszej fazie koncertu. Toteż gdy zagrali taki wyczesany numer, gdzie w środku jest swingująca dłuższa wstawka, to naprawdę zgłupiałem. Mówię wam set trwał ok. 45 minut i wypełniła go bardzo doczesna i przaśna muza, z dużym udziwnionym kopem.

Następni w kolejce już szykowali się Motorbreatherzy. Ostatni szlug, piwko do dna i na scenę. Zaczęli swoim, o fuck!, numerem pamiętającym chyba jeszcze interwencję w Wietnamie – Heavy Metal Rules, który pochodzi z demówki, którą to przegrywaliśmy sobie na początku lat dziewięćdziesiątych. Numer wciąż kopie. Ale nie będę wam tu przytaczał pełnej listy. Niemal całe demo „Voice From Nowhere”, „Sny”, trochę luźnych rzeczy typu ballada Metalliki „Seek And Destroy” (tak ją zapowiedział Struty), no i przede wszystkim premiery. Ale o tym za chwilę. Najpierw luźne refleksje. Struty na koncertach ma dużo bardziej, …eeee…, bandycki wokal, niż na płytach, gdzie po prostu śpiewa. Nie wiem czemu, ale trochę skojarzenia moje poszły w stronę Monster Magnet. Ogólnie rzecz biorąc, muzyka MOTORBREATH na koncertach stanowi taką dziwną trochę propozycję. Od razu widać, że można mówić o ich swoistej muzycznej propozycji. Ale na pewno nie każdy to chwyci, jeśli bardzo lubi móc porównać to co właśnie usłyszy, do czegoś czego zwykle słucha. Przemknęło mi przez myśl nawet: „zbyt komercyjni na podziemie, zbyt nieobliczalni na plakat”. Cokolwiek to znaczy dla was. Thrash'n'heavy. Hmmm. Niby tak najprościej określić to, co zagrał MOTORBREATH, ale… na pewno tak nikt nie gra. Skojarzyła mi się ta niezłomność z losami swego czasu kultowej kapelki The Obssessed. Powiem tak, że przy takiej frekwencji niejeden muzyk by się załamał, ale Struty jakby nic wciąż zagadywał czy to do publiki, czy też do pozostałych członków załogi – i to z niezłomnym zapałem. Nic to. Jedno jest pewne, ten zespół dopiero na żywca pokazuje swoje wszystkie atuty, bo demo to pewien kompromis, wiadomo, jak ciężko jest dobrać np. 3-4 numery z kilkunastu, tak żeby to stanowiło pełny obraz zespołu. Ponieważ był to koncert-sondaż, jak publika przyjmie nowe numery, toteż muzycy stali przed trudnym zadaniem ściemniania swej ciekawości wzgl. reakcji nas, pod sceną. He! ja naliczyłem 3 nowe numery (w tym cover ABBY), co zresztą potwierdził mi Radek, gitarzysta zespołu, w ekskluzywnym wywiadzie przeprowadzonym w jego aucie podczas powrotu z koncertu. Czas na chwilę szczerości. Marek – klasa sama w sobie, z dużym thrashowym feelem, Góral stanowi skarb, gdyż ani się nie sypie na koncertach, mało tego, nie używa metronomu, a gra jak automat perkusyjny. No może trochę mi brakuje czegoś by rozbić pewne schematyczności. To, że Radek gra fajne gitary rytmiczne, wiedziałem już wcześniej, ale że potrafi całkiem fajnie do tego śpiewać, to była miła niespodzianka. Struty – urodzony rock'n'rollowiec.
Po występie chłopaki robili sobie wspólne dwukapelowe zdjęcie, jak mi zdradzili, to już taka tradycja, że mają fotki z chyba wszystkich wspólnych koncertów. Ciekawy nałóg he he.
Panowie z MORLOG i MOTORBREATH – ja tam się chętnie piszę na powtórkę z rozrywki.

Powrót do góry