LACERATED AND CARBONIZED, MASTEMEY, FEAR OF BLOOD

LACERATED AND CARBONIZED, MASTEMEY, FEAR OF BLOOD – niedziela, 1 października 2017, Klub Cafe Ramzes, Lublin, Polska

Jak tylko pojawiła się na horyzoncie wzmianka o trasie Brazylijczyków po Europie z opcją sporej ilości koncertów na polskiej ziemi w tym z jednym z nich do zagrania w Lublinie, w kalendarzyku zanotowałem sobie wielkimi wołami – TRZEBA TO ZOBACZYĆ! Trochę termin nie nastrajał zbyt optymistycznie, bo to niedziela była po której chronologicznie miał nastąpić poniedziałek, w którym na nowo trzeba było wpaść w trybiki machiny której hasłem przewodnim jest arbeit macht frei – patrzcie jak to się kurwa niewiele pozmieniało – ale co się nie robi dla porządnej, śmierć metalowej rozpierduchy. W Ramzesie nie byłem nigdy wcześniej, to i ciekawy nowego miejsca, kilka minut przed czasem wbiłem do środka. Sam klub generalnie nie zrobił na mnie zbyt imponującego wrażenia. To bardziej kafejka w piwnicy pod sobotnie noce z karaoke niż miejsce na poważne granie, a już na pewno nie na tak głośne jak metalowe spędy pomyślałem, a że z drugiej strony, generalnie nie spodziewałem się tłumów na tym koncercie – choć do końca miałem nadzieję, że się trochę pomylę – to postanowiłem zobaczyć co z tego wyjdzie. Tłumów faktycznie nie było, choć przy tych 30-tu, może 40-tu osobach, można było odnieść wrażenie, że chwilami jest całkiem ciasno. Podsumowując, przy tej kubaturze tego miejsca to ilość maniaków tego wieczora, była ilością decydującą, bo inaczej byśmy się tak kurna podusili he he.

Mniej więcej o 19-tej stroić się zaczął FEAR OF BLOOD o którego istnieniu nie miałem wcześniej bladego pojęcia, by po krótkiej przerwie od powyższego, zacząć to po co tu przybieżeli. Jak już wspomniałem, nie znałem tego bandu wcześniej, więc nie mając bladego pojęcia z jakim rodzajem grania przyjdzie mi się tu zmierzyć począłem studiować ich koncertowe zmagania. Metal – tak chyba na szybko można by scharakteryzować ich dźwiękowe poczynania. Rozbierając to na czynniki pierwsze, to jest tu mały kocioł, bo chłopaki nie stronią od death metalowych partii, doom’owych sygnatur, a obiło mi się o uszy, że gdzieś między wierszami to i gotyku się idzie doszukać. Nie wiem. Może gdzieś w tej bardziej melodyjnej części, może w niektórych segmentach wokalnych? Ciężko to trochę zweryfikować, bo brzmienie przez sporą część ich występu było mówiąc krótko do bani, gdzie coś się gubiło, potem się pojawiało, słychać było chwilami głównie perkę, a wokal…. no, wiem, że wokalista był na pewno. W pewnym momencie było widać więcej chęci, niż fachowego naparzania przy czym, wspominając gdzieś wyżej, warunki klubu są jakie są dla grania metalowej w nim muzy, więc dobrze że były chociaż chęci, skoro reszty nie można było mieć do końca. Gdzieś w trakcie ich gigu miałem nawet taki częsty obrazek z lat 90-tych przed oczami, gdzie niejednokrotnie zespoły chęciami, klimatem i zaangażowaniem nadrabiałby rodzące się umiejętności i całą resztę. Nie piję w tym momencie konkretnie do samego zespołu, bo powiedzmy zainteresowali mnie swoją muzą na tyle, że spróbuję ją sprawdzić z jakiegoś nośnika. Zobaczę, jak to się będzie miało do tej sztuki. Aha, to chyba „Awaken The Beast” mnie do tego najbardziej przekonał. Jak mnie pamięć nie myli, to właśnie ten numer zagrali jako przedostatni.

Przerwa na haust świeżego powietrza i z powrotem do piwnicy bo na placu boju pojawił się MASTEMEY. Zaczęli bez wokalu, znaczy się wokalista był, tylko go słychać nie było. Czyli kłopotów z brzmieniem ciąg dalszy. Na szczęście, później jakoś wszystko względnie wskoczyło na swoje miejsce, trwając tak generalnie do końca. Krakowianie grają thrash metal z elementami groove. Przyznam, że jest to bardzo nośne, bardzo energiczne granie z parciem do przodu, ale też i strasznie zadziorne i niezwykle drapieżne. Muza MASTEMEY aż się sama prosi o intensywne młynki i inne balety na parkiecie. Trochę tej rasowej, koncertowej kurzawy przy takim graniu tu brakowało, ale i tak wyglądało to ździebko lepiej niż w przypadku FEAR OF BLOOD. Co więcej? Grają technicznie, atakują raz za razem ostrymi thrash’owymi riffami, bez przerw zmieniają tempa, w ich graniu jest nieustająca wartka akcja, są wątki i zagrania, gdzie dyńka sama kołysze się jak zaprogramowana to w górę to w dół tudzież inne kierunki, więc przy słabych cebulkach, można zgubić trochę upierzenia. Jak trzeba jest powiedzmy skocznie, by za chwilę zapunktować lewym, sierpowym. Budują fajny, adekwatny dla tej muzy klimat i to jeszcze jeden plus. Widać, że im się chce, jest zaangażowanie, muza jest zgrabnie poukładana, nie brakuje dobrych, choć lekko zapewne odkurzonych pomysłów, odpowiedniego kontaktu z „widzem”. Bardzo sprawni rzemieślnicy i powiedzmy, po tym koncercie mnie kupili.

No i został jeszcze wpierdziel i do domu. I zaiste tak się stało. Lekko się przeciągały przygotowania zespołu do samego preludium, ale jak już zaczęli, to z wysokiego pułapu. Prawdziwa, brazylijska, death metalowa bomba z samego Rio De Janeiro. Ta trasa, to podobno celebracja 10-ciu lat działalności tego bandu i promocja ich ostatniego długograja „Narcohell”, a sam zespół okazał się być na niej rasową maszyną do zabijania. LACERATED AND CARBONIZED zademonstrowali siłę i rażenie brazylijskiego śmierć metalu najwyższej próby z amerykańsko brzmiącym akcentem gdzieś pomiędzy wierszami. Sprawni muzycznie, obyci ze sceną skopali tego wieczora niejedno dupsko. Czuło się i było widać, że ludzie w przeważającej ilości są tu dzisiaj dla nich, a oni fachowo wypruwali sobie flaki, żeby “kulinarnie” dogodzić zebranym. Już po drugim, czy może po trzecim utworze, koncert mógł niespodziewanie dobiec końca, bo po ostrym młynku jaki się rozkręcił głośniki niebezpiecznie runęły na ścianę – nie ostatni raz zresztą w trakcie tego występu – ale skończyło się na szczęście na delikatnych obawach. Była rzeź na scenie i pod nią, a Jonathan, wokalista LACERATED AND CARBONIZED co i rusz prowokował maniaków do jeszcze intensywniejszych zawodów. Żywioł na scenie a pod nią chętnych do wspólnej zabawy nie brakowało. Zagrali przekrój swojej twórczości z coverem SEPULTURY „Refuse/Resist”. Kurwa, jak to fajnie zabrzmiało na tym gigu. Zresztą, a propos brzmienia, podczas ich występu, jakoś było ono najciekawsze. Zrobili swoje, zdobyli Kozi Gród, a maniacy żegnali ich gromkimi brawami. Jonathan na rękach, pilnując się, żeby nie przypierniczyć w sufit, na rękach został przeniesiony przez całą salę. Znakomicie, fachowo, genialnie. Warto było ruszyć dupsko, przejechać kilkadziesiąt kilometrów, żeby zobaczyć ich w akcji. Mam nadzieję, że do zobaczenia gdzieś i kiedyś Panowie. Kłaniam się nisko!

 

Powrót do góry