MY DYING BRIDE „A line of deathless kings”

MY DYING BRIDE „A line of deathless kings” - okładka
Kraj: Wielka Brytania
Gatunek: doom/metal/rock
Strona zespołu: www.mydyingbride.org
Dobre utwory: L'amour detruit, Thy raven wings
Długość albumu: 1:01:01



Dawno się nie smuciłem… może nawet zbyt dawno? Co zaś się tyczy tego albumu, to jedno jest pewne, zarekomendowanie mi tej płyty a następie skuszenie mnie do jej przesłuchania wyszło tylko na dobre. Zaskakujące jak mogłem wcześniej przejść obojętnie obok Mojej umierającej panny młodej.

Wstydliwie przyznam się, że nigdy nie byłem fanem (ba! nawet słuchaczem) MY DYING BRIDE i zawsze ich twórczość już nie ważne czy death metalową czy tą mroczną, omijałem szerokim łukiem (wyjątek stanowi najpiękniejszy niemetalowy utwór zespołu metalowego na świecie w postaci For my fallen angel!! – mógłbym w trakcie tego kawałka spokojnie odejść w zaświaty). Nie wiedzieć czemu robiłem to niezamierzenie gdyż nie czułem parcia na dźwięki mrocznych Brytoli. Niemniej jednak ostatnia pozycja w ich dyskografii ma szansę skłonienia mnie do poznania poprzednich.

Od samego początku albumu jestem w jakimś dziwnym nastroju, w sumie… nie spodziewałem się, że jeszcze będę w stanie odbyć tak długie wędrówki w nieznane. Nie chce mi się nawet wracać spowrotem, i myślę, że nikogo to nie powinno dziwić. Największe wrażenie robi na mnie rozmach z jakim ten album został nagrany. Nie chodzi mi o jakieś cudne fajerwerki brzmieniowe czy przeszkadzajki, po prostu wszystkie utwory są epickie, wolne, budują tą magiczną atmosferę, a w dodatku wciąż są cholernie ciężkie. Jest pare łamiących kark momentów i gustowny wolny headbanging jest wręcz wymuszony! Nie ma bata, jak umierać to na całego.

Nie wiem jak oceniać muzykę MY DYING BRIDE, z pewnością swoje opus magnym już mają za sobą ale mimo wszystko ten krążek ma w sobie coś takiego specyficznego, mrocznego, co powoduje iż chce się do niego wracać. Niemożliwe? Niekoniecznie. Skrycie ukrywam w sobie spory pierwiastek melancholii a nawet przyznam, iż jestem melancholikiem. Może to właśnie dlatego te dźwięki działają na mnie tak… kojąco (chociaż dziwnie to brzmi).

Na plus zasługuje bardzo dobre brzmienie albumu, a w dodatku bębny nie są triggerowane. Czysty analogowy sound połączony z bulgoczącym wolnym basem to jest to! Dodajmy do tego świetne klawisze (jak zawsze ukryte w tle) czysty i przejmujący głos Aarona i te wolne klimatyczne pełne aury riffy. Gęsta mroczna atmosfera wręcz wylewa się z głośników i mimo, iż nie jest tu tak ciężko i brutalnie jak w SOLITUDE AETERNUS czy CANDLEMASS (wiem, wiem po chuj to porównywać) to ja jestem kupiony!

Nie wiem, jestem zaczarowany wszystko mi tutaj pasuje i nic bym nie zmienił. Od tego albumu, aż zieje chłodem, ale tak przyjemnym, że nie mrozi. Jeśli ktoś chce odbyć daleką podróż do krain mroku i zapomnienia polecam ten album – tym mniej odpornym może lepiej nie… 😉

ocena: 9/10

Lista utworów

1. To Remain Tombless 06:06
2. L'Amour Detruit 09:08
3. I Cannot Be Loved 07:04
4. And I Walk With Them 06:37
5. Thy Raven Wings 05:22
6. Love's Intolerable Pain 06:14
7. One Of Beauty's Daughters 05:40
8. Deeper Down 06:28
9. The Blood, The Wine, The Roses 08:22

Skład

Aaron Stainthorpe – Vocals (1990-)
Andrew Craighan – Guitar (1990-) (ex-Abiosis)
Hamish Hamilton Glencross – Guitar (2000-) (ex-Solstice (UK), ex-Seer's Tear)
Sarah Stanton – Keyboards (2003-)
Lena Abé – Bass (2007-)
Dan „Storm„ Mullins – Drums (2007-) (ex-Thine, ex-Sermon of Hypocrisy, Kryokill, ex-Bal-Sagoth, The Axis of Perdition, Epitaph (UK), Code (session), The Enchanted

Powrót do góry