H „Ice Cream Genius”

H „Ice Cream Genius” - okładka


Zabawne, że w przypadku dwóch zespołów, które położyły podwaliny pod tzw. rock progresywny albo art-rock (jak kto woli), czyli Genesis i Marillion zmiany śpiewających liderów stały się tematem tak zażartych dyskusji i kłótni. Co było gdyby Peter Gabriel nie odszedł od Genesis? A gdzie byliby teraz Marillion, gdyby Fish z nimi został? Okazało się, że ci, którym przypadło w udziale niezwykle trudne zadanie zastąpienia osób „nie do zastąpienia” nie tylko wywiązali się z tego świetnie, ale jeszcze wespół z resztą muzyków stworzyli może nie nową jakość, lecz na pewno intrygujący wizerunek obu kapel.
A dawni liderzy? Przecież niejednokrotnie ich solowe dokonania notowane były wyżej niż płyty zespołów, z których odeszli – szczególnie w przypadku Gabriela, który działając już na własny rachunek stworzył arcydzieła muzyki popularnej, czego nigdy po jego odejściu nie udało się osiągnąć Genesis – może w sensie komercyjnym, ale na pewno nie artystycznym, nie oszukujmy się.

Z Marillion było podobnie. Fani niemal jednogłośnie wyklęli zespół za odejście Fisha tak, jakby ów muzyk nie odszedł z własnej woli, lecz został wyrzucony. Losy Fisha były później różne – przeważnie produkował dość przeciętne płyty i raczej tworzył muzykę, która trafiała do wąskiego grona odbiorców (znamienne, że oddane grono wielbicieli miał zawsze w Polsce). Tymczasem nas interesuje osoba niejakiego Steve'a Hogartha, który zajął miejsce Fisha za mikrofonem i z tego powodu stał się dla fanatyków „starego” Marillion demonem wcielonym.

Obdarzony kompletnie innym („nosowym”) głosem, niż poprzedni frontman, Hogarth wniósł jednak do zespołu to, czego od dawna mu brakowało – świeżość. Z albumu na album „nowe” Marillion oddalało się od przeszłości tworząc muzykę bardziej nowoczesną i zgoła daleką od progresywnego kanonu. Tymczasem Hogarth w 1997 roku postanowił zrobić coś na własny rachunek. W przerwie między The Strange Engine i Radiation Marillion nagrał swój album solowy, który ukrył pod pseudonimem H.

Cóż przynosi owa płyta? Otóż dla tych, którzy poznali Marillion dopiero po przyjściu Hogartha może okazać się nie lada niespodzianką. O ile bowiem głos – rzecz jasna – pozostał ten sam, podobnie ogólny zmysł kompozycyjny, to już aranżacje dość odległe są od tego, co wtedy proponowało Marillion. Na pewno jest bardzo nowocześnie. Ogromną rolę odgrywają na tym albumie instrumenty elektroniczne, które odpowiadają za niezwykły puls i czasem fajnie odjechane klimaty. Najlepszym przykładem długi, mantrowy utwór You Dinosaur Thing – diabelnie wciągający, najpełniej bodaj reprezentujący płytę. A zaczyna się od krótkiej formy na pianino, czyli cichego, stonowanego The Evening Shadows, po którym następuje energiczny Really Like – najbardziej przebojowy utwór w zestawie. Im dalej tym… mroczniej. Im dalej, tym bardziej słychać dominującą rolę elektroniki. Niech jednak nikogo to nie przeraża – nie oznacza to, że mamy do czynienia z muzyką stricte elektroniczną. Odzywają się gitary, a jakże, choćby w The Deep Water, gdzie „stojące” dźwięki w ciekawy sposób budują nastrój.

Dla spragnionych dźwięków nieco bardziej w klimacie Marillion jest Better Dreams, który z powodzeniem mógłby się znaleźć na Radiation albo Marillion.com. A na sam koniec Hogarth raczy słuchacza dziełkiem Nothing To Declare, które pewnie nie wyjdzie poza krąg zainteresowanych, ale uraduje serca wielu tych, którzy cenią w muzyce piękno, przestrzeń i magię pojedynczych dźwięków, które potrafią stworzyć cały wszechświat.

ocena: 5/5

Powrót do góry