THRASH AND BURN TOUR – DARKEST HOUR, BLEEDING THROUGH, BENEATH THE MASSACRE

Od pewnego czasu w stanach odbywa się trasa pod jakże śliczną nazwą „Thrash and burn”, wszystko byłoby fajnie, gdyby thrash zastąpiono „core'm” bo co jak co, ale thrashu muzyce zespołów, które biorą udział w trasie nie ma za grosz. Tego dnia królowały inne, nowocześniejsze dźwięki.

===========================================================

Wycieczka z Cieszyna do Katowic wcale nie trwała długo. Nie. Bo po pierwsze pierw musiałem zjawić się w Bielsku, a po drugie choć było nas tylko troje było całkiem przyjemnie (Devildriver rządzi!). Zimny lech, dobra muza a ostatecznie droga okazała się być dla nas niezwykle krótka. Tyle z nieważnych pierdół. Przed katowickim Mega Clubem (dobre miejsce jak na taki gig, bynajmniej z mojego punktu widzenia jako ślązak he,he) czekała już mała, aczkolwiek bardzo zorientowana w temacie garstka „core'owców”. Cóż, ludzie, którzy postanowili przyjechać na ten gig nie szczędzili ani siebie, ani swoich samochodów. Kilka osób przywędrowało aż z Gdańska, co tylko świadczy o jakości gigu i wierności wobec goszczących zespołów. Szacun jak cholera.

Kilka mniej lub bardziej intrygujących wymian zdań, rozmówki polsko-czeskie, oraz przyjemny browar umiliły czekanie na „otwarcie bram”. Niestety, jak się miało okazać bramy choć otwarte zostały później, wcale nie zaludniły się tłumem. Około 17.20 udało się nam wejść do środka oraz zakupić na prawdę fajnie wyglądające (jak plakat) malućkie bileciki. Ci, którzy mieli zakupione wcześniej niestety mają wstrętnie wyglądające tixy z Tickepro, które śmierdzą pewną częścią ciała mężczyzny. Patos i tragedia, za dwa miesiące wyblakną. Słowo. Wejście byle szybciej i do środka (nie wiem czemu, chyba dlatego, że wszyscy nastawiali się na mega duży wybór merchandise z Imperial-Clothing), oraz natychmiastowe zatrzymanie przy stanowisku z oficjalnymi gadżetami. Jak się okazało, zamiast szerokiej gamy ciuszków z katalogu europejskiego organizatora trasy na koncercie dostępny był tylko merch zespołów występujących. Ba! Ale jaki. Gadżety Carnifex schodziły dosłownie jak świeże bułeczki, a ceny równo po 120 złotych za bluzę i 60 za koszulkę nikogo nie zniechęciły. Wręcz przeciwnie, nabywców było aż nadto. Obkupiony w jakże śliczne, nie do kupienia w Polsce ciuszki udałem się do szatni by pozostawić swoje małe skarby. W tym czasie na scenie zameldowali się już panowie z Success Will Write Apocalypse Across The Sky (nazwa no przedupna…).

Jak zaczęli tak skończyli. Nie spodziewałem się żadnych rewelacji (chociaż wokalista serio dawał radę) dlatego też pozwoliłem sobie poszwędać się i pogadać z paroma znajomymi. Nie dali ani dobrego, ani złego show. Jak dla mnie było typowo jak na deathcore. Mocno, do przodu z całą masą breakdownów i blastów, ale brakło w tym emocji. Zdecydowanie. Następnie nastąpiła krótka przerwa na uzupełnienie płynów (bądź ich wydalenie) oraz mała równie krótka przerwa techniczna na scenie. Po SWWAATS (ja piernicze) scenę powoli zaczęli okupować jakże intrygujący deathcore'owcy z ARSONIST GET ALL THE GIRLS. Tutaj należy wspomnieć o po pierwsze – świetnym klawiszowcu, który w trakcie występu nawet podrzucał swoje małe instrumenty, darł ryja a nawet skakał machając przy tym swoimi krótkimi włosami. Jednakowoż nie tylko klawiszowiec był niespodzianką. Arsoniści zapewnili wszystkim zebranym świetną zabawę (pierwsze poważne młyny, a raczej moshe…) oraz potężną dawkę brutalnego, połamanego napierdalania. Jak dla mnie zaskoczyli mnie przede wszystkim prezencją na scenie i pomysłem na swoją muzę. Dobrze, że mają w swych szeregach klawiszowca – ma gość wpływ na całość, a jakże.

Kolejna przerwa i na scenie montują się niemcy z WAR FROM A HARLOTS MOUTH. Tutaj pojawiły się pierwsze zgrzyty. Otóż, bynajmniej mnie raziła ta toporność oraz mnogość pomysłów, które rzadko sprawiały wrażenie faktycznie przemyślanych. Na plus zaliczyć można udział perkusisty. Koleś nie tylko sypie blastami, ale wtrąca te swoje jazzowe patenty kiedy tylko może starając się urozmaicać i tak przekombinowaną całość. W czasie gdy niemcy raczyli nas tym swoim deathcore'owem w klubie przybyło ludzi. Zbliżała się bodajże godzina dziewiętnasta, więc czas najwyższy by pojawić się wreszcie w klubie. Hah! Niestety nawet jak na taką porę w klubie nadal nie było nawet dwieście osób, co było wprost żałosne. Równie żałosne były niezwykle agresywne zachowania moshującej publiczności. Co jak co, ale ja nie po to idę na koncert by oberwać w mordę czy w żebro (a oberwałem na Carnifexie). Jednym słowem tragedia. W końcu odrobinę zaludniło się w rejonach sceny, najwyższy czas na wyczekiwany CARNIFEX – według mnie jak i większości zebranej gawiedzi gwiazdy wieczoru.

Jak się okazało nie bez powodu ich merch tak się sprzedawał. Nie bez powodu pod sceną rozgorzało prawdziwe piekło, oraz nie bez powodu wszyscy napierdalali co sił w rękach i nogach. „Slit Wrist Savior”, „In coalesce with filth and faith”, czy wieńczący cały set „Lie to my face” (totalny amok, masakra i ostra jazda od początku do końca, oraz genialne zachowanie publiczności znającej tekst) totalnie rozpierdoliły. Minus? Do jasnej cholery czemu tylko dwadzieścia minut, czy tam dwadzieścia dwie albo trzy, dlaczego po skandowaniu nazwy nie wyszli zagrać bisów, dlaczego!? Na to pytanie odpowiedział mi wokalista. Lakonicznie ale jednak, chcieliśmy ale taki mamy rozkład. No i bądź tu pan zadowolony. Na otarcie łez przyznał mi się, że przyjadą do nas w styczniu z THE BLACK DAHLIA MURDER, trzymam za słowo – jak mało kogo.

Kolejna przerwa. Tym razem zdecydowanie dłuższa. Znów przybyło ludzi, więc w momencie gdy grał Kanadyjski BENEATH THE MASSACRE może było już faktycznie koło dwustu luda. BTM nie lubię i nie będę. Lubię tech death, ale jak ma jakiekolwiek emocje, momenty charakterystyczne, które da się zapamiętać. W przypadku Kanadyjczyków było to nierealne, niemożliwe i wręcz abstrakcyjne by zapamiętać choćby jeden zasrany riff. Pojebane, totalnie nieludzkie tempa, szalone (NISKIEEEEEEEEEE) wokale, przerażające solówki (jak można tak grać), oraz …. jeden wielki jazgot. Tak można scharakteryzować ich występ. Fanów było co prawda co najmniej kilkunastu ale sądząc po ich minach również niewiele skumali, dlatego też „bawili się” w moshpicie. Po ich jakże fascynującym show przyszedł czas by uzupełnić płyny i przygotować się mentalnie oraz fizycznie do następnego, tym razem gwiazdorskiego już show DARKEST HOUR. Fanów wyżej wymienionej grupy było całkiem sporo, ale czy aby na pewno wszyscy bawili się przy takich hitach jak „Doomsayer” czy „Demons”? Nie, z całą pewnością nie. Mimo wszystko amerykanie byli bardzo zadowoleni a na ich show miejsce miały największe, najszybsze i najbrutalniejsze circle pity dnia. To była na prawdę mocna jazda – dla moich nóg i nie tylko. Dodam jeszcze tylko, że w trakcie koncertu można było co najmniej kilkukrotnie podrzeć się do mikrofonu, a nawet i spróbować stage divingu. To drugie niestety się nie udało, zaś to pierwsze owszem. Pod sceną (włącznie ze mną) refreny odśpiewywała sympatyczna garstka fanów z czego zespół cieszył się wprost niezmiernie. Dodam jeszcze tylko, że dane nam było usłyszeć przedpremierowy utwór z nachodzącej płyty, która ujrzy światło dzienne w czerwcu. Skupiłem się nad songiem – będzie dobrze. Taką mam bynajmniej nadzieję.

Kolejna przerwa. Coraz bardziej doskwierał ból nóg oraz ewentualnie innych poszkodowanych części ciała. BLEEDING THROUGH nie dało czekać na siebie długo. Początkowo na scenie krzątali się tylko techniczni by co rusz zamieniać się „funkcjami” z należytymi właścicielami instrumentów. Tutaj warto wspomnieć o Marcie (obsługującej klawisze w BT), która zwróciła uwagę co najmniej połowy męskiej części publiczności. Ma laska i cyce i twarzyczkę, oj ma. Po upływie jakiś piętnastu minut na scenie zameldował się cały zespół. Co rozwaliło mnie już na soundchecku to POTĘŻNE brzmienie gitar i garów. Jezus maryja to co działo się w trakcie wykonywania numerów z „Declaration” przerosło moje oczekiwania. Pal licho, album dla mnie to porażka, ale na żywo jeden wielki kill. Panie drogi szatanie chroń wszystkich na większych koncertach. Ostatni krążek godnie reprezentowały takie songi jak tytułowy „Declaration” (kurwa co za praca stóp!), „Germany”, oraz „O.C Blonde and blue”. To co porażało w trakcie show to ilość energii emanującej wręcz ze sceny oraz zaangażowanie wszystkich muzyków. Jasna cholera jak gra się tak brutalne i szybkie tempa a w dodatku macha przy tym banią i drze w międzyczasie morde. Marta również co rusz krzyczała co sił w płucach, również na próżno he,he. Fani byli niezwykle usatysfakcjonowani formą zespołu jak i zaprezentowanym materiałem. „Love lost in a hail of gunfire” (co za miazgaaaaa), „Love in slow motion” (masowe darcie do mikrofonu!!), czy „Revenge I seek” doprowadziły zwolenników, jak i obserwatorów do spazmów. Kolejne circle pity, szalone tańce, prawdziwa dzicz pod komanderą amerykanów.

BT zagrało ponad godzinę… plus aż trzy bisy. Wystarczyło, że ludzie pod sceną skandowali nazwę by ta horda powróciła na scenę i zaserwowała pierw dwa, a ostatecznie trzy dodatkowe songi. Końcówka show niezwykle brutalna, a pompki robione przez jednego z mosherów utkwią mi w pamięci do końca życia. Masakra. Świetny gig, ale szkoda, że nie brało w nim udział więcej osób. Może następnym razem? Kto wie – ponoć do naszego kraju ma wpaść HATEBREED? Oby! Oby! Będzie się działo! Oj, będzie!

Powrót do góry