KREATOR, CALIBAN, ELUVEITIE, EMERGENCY GATE

Fatum czyhało nad nami i starało się jak najbardziej uprzykrzyć nam wyjazd na koncert. A to problemy z dojazdem, a to z noclegiem czy powrotem do domu. Kiedy wszystko wydawało się zapięte na ostatni guzik to dwie godziny przed planowanym wyjazdem okazało się ze samochód nie jest w pełni sprawny i potrzeba prędkiej ingerencji mechanika. Jednak już niedługo później okazało się że wszystko jest ok. i o godzinie 14 wyruszyliśmy w upragnioną podróż do Krakowa.

Godzina 18 i jesteśmy na miejscu, na polu zimno jak diabli ale się nie poddajemy i twardo trzymamy miejsce na przedzie kolejki do klubu. W końcu około 18:30 zaczęli wpuszczać ludzi, szybkie odwiedziny szatni i kierunek bar, czyli miejsce oczekiwania na otwarcie hali gdzie odbywają się koncerty. O dziwo, wszystko zaczęło się z niemal zegarmistrzowską precyzją i już o 19 na scenie pojawił się pierwszy zespół – Niemieccy power metalowcy z Emergency Gate. Chłopaki starali się jak mogli, widać było tą radość grania bijącą ze sceny, nawet publice się to udzielało bo grupka zapaleńców bawiła się podczas tego krótkiego koncertu. Najbardziej w pamięci z koncertu EG pozostał mi moment, kiedy Matthias Kupka (wokalista) zaczął wpierw sam grać solówkę, a później na spółkę grał solo z jednym z gitarzystów. Fajnie to wyglądało, podobnie jak finał, podczas którego gardłowego pociągło do fosy i spędził tam parę minut śpiewając i przy okazji przybijając „piątki” z fanami. Niestety, chwilę później koncert się skończył, a szkoda bo spodobali mi się. Niestety dźwiękowiec nie był zbyt łaskawy dla zespołu, ale taki jest już „urok” suportów.

Zaraz po pierwszym koncercie ponowne odwiedziny baru, kilka chwil odpoczynku i powrót pod scenę bo oto wychodzą Szwajcarzy z Eluveitie. Zagrali co prawda krótko, ale za to bardzo konkretnie. Najbardziej mnie dziwiło, jak oni się tam zmieścili na tej scenie, ale widocznie dla chcącego nic trudnego. Do koncertu Eluveitie nie mam praktycznie żadnych zastrzeżeń. Ze sceny biła energia, luz a zespół czuł się jak u siebie w domu. Nie dziwne, fani zgotowali Szwajcarom gorące przyjęcie i całkiem pokaźny tłum bawił się pod sceną. Szkoda tylko że pań przez większość trwania koncertu praktycznie nie było słychać (przynajmniej na balkonie), dopiero pod koniec występu wszystko było cacy. Jednak mimo tego mankamentu uważam koncert Eluveitie za bardzo udany. Z tego co mi zostało w pamięci to zagrali między innymi: „Tegernako”, „Inis Mona” czy „Song Of Life”.

Niedługo po Eluveitie przyszła kolej na kolejnego reprezentanta naszych zachodnich sąsiadów. Mowa o Calibanie, zespole którego byłem bardzo ciekaw, mimo iż nie słucham na co dzień takiej muzyki. Dźwięki które można było usłyszeć podczas strojenia się zespołu nastrajały pozytywnie. Z tego co tu i ówdzie mogłem usłyszeć czy przeczytać, to właśnie ten występ zebrał skrajne opinie. Ja osobiście jestem zadowolony i ludzie którzy w tym momencie szaleli ze mną pod sceną zapewne też. Co prawda z początku nie mogłem zdzierżyć wyglądu Andiego Dynera, jednak w moshpicie człowiek przestaje myśleć o takich pierdołach. Na scenie żywioł, zespól daje z siebie wszystko i najwyraźniej ma gdzieś pewnego dupka który pchał się pod samą scenę tylko po to aby pokazać „fucka”. Nie rozumiem takich ludzi, nie podoba się to na piwo, na szczęście szybko się ewakuował, chyba zdał sobie sprawę z faktu że powiększający się moshpit może go zabić, hehe 😉 Caliban to pierwszy zespól, który zabrzmiał w 100% zajebiście od początku do końca. Publika szaleje od samego cały czas przy numerach takich jak „Nowhere To Run, No Place To Hide” czy „I Rape Myself”. Dość obszernie zaprezentowany został materiał z ostatniej płyty „The Awakening” – co najmniej pięć kawałków. Koncert skończył się niesamowicie szybko, jednak te trzy kwadranse można na pewno zaliczyć do udanych.

W końcu przychodzi upragniona chwila, jeszcze minuty mnie dzielą od momentu kiedy na scenie Studia stanie Petrozza i spółka. Oczekiwanie na koncert spędzone w barze w kolejce po napój chmielowy i wymianie opinii o minionych już koncertach. Długo nie trzeba było czekać, kilka chwil później rozległy się dźwięki „Choir Of The Damned”. Ciary na plecach, piwo wypite w ekspresowym tempie i bieg pod samą scenę. Wspomniane intro zgrabnie przechodzi w opener ostatniego krążka – „Hordes of Chaos (A Necrologue for the Elite)”. W tym momencie rozpoczyna się istne szaleństwo. Publika nie zawodzi, wszyscy znajdujący się na płycie krzyczą na całe gardła „Hordes of chaos/Hordes of chaos/Everyone against everyone – chaos/Hordes of chaos/Hordes of chaos/Everyone against everyone – chaos”. Jako następny poszedł kolejny numer z nowej płyty – „Warcurse”. Wiara nie zawodzi, wyśpiewuje refreny, krzyczy, szaleje – ekstaza. Mille w końcu wygłasza krótką mowę powitalną, w której stwierdza że przyjazd do Polski jest jak przyjazd do domu etc. Następnie serwują istny klasyk – Extreme Agression. Ciśnienie ponownie idzie w górę, słowem – masakra. Później jeszcze udało mi się zauważyć specjalną flagę przygotowaną przez polskich fanów, która sukcesywnie zbliżała się do sceny. Mówcie sobie co chcecie o aktualnej kondycji zespołu, ale tego wieczoru Kreator zmiótł wszystko i wszystkich z powierzchni ziemi. Nowe numery prezentują się na żywca znakomicie, są wręcz stworzone do grania na koncertach. Szkoda tylko że zabrakło „Demon Prince” i „To The Afterborn” (no i jeszcze na upartego „Radical Resistance”). Liczyłem że usłyszę je na koncercie, niestety nie było. Ale to co zagrali rekompensuje mi wszelakie straty. Cała setlista prezentuje się następująco:

01. Choir Of The Damned
02. Hordes Of Chaos
03. Warcurse
04. Extreme Agression
05. Phobia
06. Voices Of The Dead
07. Enemy Of God
08. Destroy What Destroys You
09. Pleasure To Kill
10. People Of The Lie
11. Coma Of Souls
12. The Patriarch
13. Violent Revolution
14. Terrible Certainty
15. Betrayer
16. Amok Run
17. Riot Of Violence
———————————-
18. Flag Of Hate
19. Tormentor

Jak widać, zestaw konkretny, nieco klasyków, nieco nowości. Koncert zakończył się przed 24. Wszyscy zmęczeni, ale szczęśliwi, jeszcze ostatni browar, parę słów z muzykami Eluveitie, pamiątkowe zdjęcie i pora powracać do rzeczywistości. Kraków zdobyty, oby więcej takich koncertów.

Zdjęcia z koncertu do obejrzenia na dniach w galerii.

PS. Pozdrowienia i podziękowania dla żywieckiej delegacji: Kasi Wypasi, Arcoka, Jaśka i Pawła naszego niezmordowanego kierowcy 😉

Powrót do góry