METAL CHURCH „Hanging In The Balance”

METAL CHURCH „Hanging In The Balance” - okładka


Heavy thrashowa płyta warta każdych pieniędzy. Jest wspaniała i nigdy was nie znudzi. Nigdy. Najdojrzalsze dziecko kapeli. Owszem, nagrywali wcześniej różne ciekawsze mniej lub bardziej kawałki – o czym już niedługo ma powstać obszerny art pióra mojego przyjaciela – ale ta płyta jest doskonała. Każdy numer jest inny, ale fantastycznie to wszystko kopie razem w zestawie. Wszystko spaja świeże brzmienie – idealny mastering. Od psychodelicznego nurtu, przez Skid Row (!), Judas Priest, aż po typowe thrashowe zagrywki. Jeśli mógłbym użyć terminu thrash rock, to chyba byłoby najsprawiedliwsze miano określające ten album, gdyż w worek rockowy można upchać więcej niż w metal. W przypadku „Hanging In The Balance” idealną jest wręcz nazwą – majstersztyk. No chyba, że szukasz śmierci i tłuczesz głową w ścianę przy skocznych rytmach grind i niczego więcej.

Ta produkcja zawiera elementy, które cholernie uwodzą ludzi oraz muzyków. W sumie proste zagrywki, ale z gatunku Sabbatthowych w takim znaczeniu, że są cholernie efektywne. Niejeden gitarzysta połamał już sobie palce próbując wysmażyć równie czeszące riffy, co Vanderhoof tutaj. Jest to jedna z tych płyt, o których się nigdy nie zapomina w czasie przeprowadzki… Na ciągłym odtwarzaniu może lecieć godzinami, ba… tygodniami… Świetnie zagrane partie, dobrane brzmienia, aranżacje i teksty. A sensowne liryki w metalu to rzadkość. Spaja je wszystkie pewna inteligentna idea… pewien dobór tematów krążących wokół zachwianej kondycji psychicznej pojedynczych jednostek na tle indywidualnego otoczenia swoistego dla każdej z nich. To jakby klaser z tematycznymi fotografiami osób z różnych stron. Zajebiste (o ile to dobrze rozszyfrowałem) jak dla mnie. Jest to niemal tzw. concept album, a przynajmniej ja to tak odbieram. No, na pewno nie jest to tradycyjny zestaw z piosenkami, tudzież kawałkami. Jest to zarazem jedność klimatyczna i cholerny przegląd po stylach. Nic lepszego, obawiam się niestety, ta kapela już nie stworzy. Nie widzę na to żadnych szans. Żadnych więcej szans.

Jedyne co mnie wkurwia, to tandetna okładka. To jakaś bryndza. Ktoś chyba ją wybrał tylko po to, żeby na czymś zawiesić oko w sklepie muzycznym, żeby materiał nie przepadł, choć z tego, co wiem, i tak uwzględniając poziom płyty na tle „sprzedawliwości” black albumu Metalliki, można rzec, że zginęła w tłumie siana. Wielu metalowców nawet ostro zaangażowanych nie kojarzy tego krążka, albo kojarzy im się z jakimś przedaniem idei thrashowej napierdalanki i darcia kota, jaką zwykli panowie z M. Ch. grać wcześniej. Mam te płyty. I co? Zmuszam się do nich za każdym razem. Co mi z tego, że tam dobrzy muzycy grają, jak mnie to nie czesze, jak mam wrażenie, że mnie męczą? A ta płyta nie zmęczy cię nigdy, to gwarantuję. Słuchałem jej z wieloma przyjaciółmi – muzykami. Grandżowcami, jazzmanami, bluesmanami, metalami i każdy zwieszał koparę, że tak można. No oprócz muzyków klasycznych, ale oni niech tam sobie się kwaszą w swoich trumnach wpatrując się w jakiś, kurwa, puzon, albo okarynę…

Lista utworów

Gods of Second Chance
Losers in the Game
Hypnotized
No Friend of Mine
Waiting for a saviour
Conductor
Little Boy
Down to the River
End of the Age
Lovers And Madmen
A Subtle War
Low to Overdrive

Powrót do góry