NIGHTINGALE „Alive Again: The Breathing Shadow Part IV”

Z chwilą, gdy w moim odtwarzaczu zagościła nowa płytka Nightingale, na nowo odkryłem dla siebie postać Dana Swano – Szweda uważanego przez niektórych za geniusza. Nie przesadzałbym jednak z używaniem tego określenia – jest ono zarezerwowane dla nieodżałowanego Jimiego Heńka, Beatlesów i Davida Byrne'a. Umówmy się jednak, że Swano ma wyjątkowy dar pisania nietuzinkowej muzyki, która łatwo i bezproblemowo zapada w pamięć. Nie inaczej jest z Alive Again.

Dla osób, które kojarzą Dana Swano jedynie z przedpotopowym Edge Of Sanity, twórczość Nightingale może być nie lada zaskoczeniem. Osobiście – nieco przekornie – najmilej wspominam wcale nie regularne płyty tej deathowej formacji, lecz album Evolution – zbiór coverów i dziwnych wersji wcześniejszych kompozycji. Fajnie się słuchało kawałków Slayera na przykład w tych chorych aranżacjach.

Evolution zamknął rozdział zatytułowany Edge Of Sanity, a Swano wziął się za produkcję płyt innych kapel i nagrywanie swoich solowych albumów. Pamiętam, że mówiło się wtedy o nim jako świetnym producencie, który jednak zbyt mocno odciskał własne piętno na produkowanych płytach, stąd wszystkie brzmiały podobnie. Pojawiły się narzekania, że może już za dużo tego Swano. Spełniając życzenia niektórych, ów Szwed zniknął na jakiś czas ze sceny. Jego solowe dokonania przeszły bez większego echa, aż wreszcie powołał do życia Nightingale – kapelę zupełnie różną od tego, co robił w przeszłości.

Jeśli Alive Again jest pierwszą płytą Nightingale, po którą sięgasz, a słyszałeś gdzieś Edge Of Sanity i spodziewasz się podobnego grania, to już na wstępie zaskoczą Cię dwie rzeczy.
Po pierwsze: głos. Trzymając się kurczowo deathmetalowej stylistyki, Dan Swano w Edge Of Sanity nie wznosił się swoim głosem ponad właściwą temu gatunkowi normę – typowy growling, charkot, jazgot i generalnie fatalna dykcja. Z czasem jego głos ewoluował. W Nightingale ma już zatem kompletnie inny charakter. Jeśli kojarzysz gościa nazwiskiem Kip Winger, to musisz wiedzieć, że Swano brzmi teraz mniej więcej jak on. Śpiewa czysto, fajnym, ciepłym głosem, który pasuje doskonale do muzyki. I tu drugie zaskoczenie. Dość przeciętny band, jakim było Edge Of Sanity proponował klasyczny death metal, odrobinę tylko przyprawiony thrashem. Nightingale to już kompletnie inna bajka.

Podobno muzyka tej formacji czerpie wiele z dokonań art rocka lat 80., w którym Swano jest ponoć zakochany. Nie jestem do końca przekonany, czy głównym źródłem inspiracji jest tu właśnie art rock. Muzyka generalnie pachnie latami 80. na kilometr – charakterystyczne brzmienie gitar, jakby nieco sztuczne, sprawiające wrażenie wygenerowanego przez komputer albo przynajmniej przepuszczonego przez mnóstwo elektronicznych efektów. Miękkie, lecz zarazem drażniąco schematyczne. Podobnie bas, który sprawia wrażenie zbyt perfekcyjnego. I jeszcze klawisze – Hammond tu i ówdzie, ale też fajne pianino albo lejące się plamy na Rolandzie trochę w klimacie Pink Floyd. Wszystko nosi wyraźne piętno stylistyki lat 80. i tego specyficznego, ni to sztucznego, ni to tworzonego miesiącami brzmienia. Jedynie perkusja, zdecydowanie żywa i rockowa, wyłamuje się ze schematu.

Nie można jednak Nightingale odmówić uroku. Nie jest to granie bynajmniej oryginalne. Większość patentów już gdzieś słyszałem – u Floydów, we wczesnym Genesis, może na solowych płytach Petera Gabriela, na pewno u zastępów art rockowych kapel tworzących w latach 90. i próbujących z lepszym lub gorszym skutkiem podrabiać kosmiczne brzmienie lat 70., z pewnością też w kompozycjach Queensryche. Poza tym słychać ewidentne, ale fajne nawiązania do tuzów tzw. pudel metalu w stylu Warrant, wczesnego Bon Jovi, albo może nawet Poison. Na szczęście nie są to jakieś nachalne kalki, lecz tylko pomysłowe zapożyczenia. Generalnie muzyka Nightingale broni się. Nie razi wstecznością, bo – przynajmniej dla mnie – takie granie to niezła odskocznia od nieustannego hałasu :). Jeśli chodzi o produkcję, to nie ma absolutnie się do czego przyczepić – w końcu czuwał nad nią sam Dan Swano.

Trudno na Alive Again wyróżnić jakieś konkretne utwory, ponieważ płyta jest zaskakująco równa, co przecież nie zdarza się często. Na pewno na uwagę zasługuje epicki, prawie 12 minutowy Eternal – kwintesencja stylu Nightingale – utwór, który przepięknie się rozwija i tworzy nieokreślony magiczny nastrój. Jest to zdecydowanie jeden z najlepszych numerów, jakie Swano kiedykolwiek stworzył. Co jeszcze? Może utwór otwierający płytę, króciutki Recollections, oraz zamykający ją Forever And Never z kapitalną partią organów Hammonda. I jeszcze State of Shock – esencja klimatów lat 80. nagromadzonych przez zespół. Jednym słowem – płyta nie tylko dla wielbicieli talentu Swano, ale także dla wszystkich, którzy zmęczeni słuchanymi w kółko dźwiękami mają ochotę na wcale nie bezmyślny odpoczynek przy muzyce, którą już gdzieś słyszeli, ale która wcale się nie starzeje.

ocena: 4/5

Powrót do góry