SLASH'S SNAKEPIT „It's Five O'Clock Somewhere”

Kiedy Guns N'Roses już nie istniało, Izzy Stradlin miał na koncie swój pierwszy solowy album, a Axl rzucał się jak wściekły miotając obelgi na swoich dawnych kumpli z kapeli, Slash postanowił sformować nową kapelę. Trzon zespołu tworzyli: Slash rzecz jasna, Gilby Clark na gitarze rytmicznej, Matt Sorum na perkusji (skąd my ich znamy?), Mike Inez na basie (Alice In Chains) oraz Eric Dover na wokalu (Jellyfish). Taka grupa nazwała się Slash'es Snakepit i pod koniec 1994 roku zebrała się w studiu, aby nagrać 14 kawałków na album zatytułowany później It's Five O'Clock Somewhere.

O ile album Izzy Stradlina pokazywał go jako muzyka zafascynowanego Keithem Richardsem i Stonesami i próbującego (z niezłym skutkiem) oddać ducha mistrzów, to solowy debiut Slasha przynosi muzykę niby o tych samych korzeniach, a jednak nieco inną. Podobno za czasów Guns N'Roses Slash był nieustannie opieprzany przez Axla, że gra za bardzo bluesowo. Cóż, odbił sobie to chłopak z nawiązką przy okazji It's Five O'Clock Somewhere. Mnóstwo tu bowiem bluesa w najróżniejszej postaci. Zarówno tradycyjnego, z kapitalnym brzmieniem harmonijki, blues rocka w klimacie Allman Brothers Band, jak i nowoczesnego grania z elementami bluesowymi. Przede wszystkim jednak króluje hard rock i rock'n'roll po prostu – oczywiście we współczesnym wydaniu, lecz to ciągle ta sama muzyka. Bujająca, melodyjna, grana z ogromną pasją. Na pewno nie przesadnie oryginalna, ale potwornie wciągająca.

Slash's Snakepit odkurza brzmienie amerykańskiego hard rocka lat 80. – z pewnością każdy, kto choć trochę lubi ten typ muzyki powinien sięgnąć po It's Five O'Clock Somewhere, szczególnie uradowani będą fani Skid Row, Tesli, Aerosmith i podobnych im kapel. To zadziwiające, ale mimo ewidentnych odwołań zarówno do przeszłości niedawnej, jak i sięgania do bluesowych korzeni płyta brzmi bardzo odświeżająco – jakby ktoś wpuścił trochę powietrza do zatęchłego pomieszczenia. Fakt, że teraz mało kto tak gra, lecz Slash i kompania robią to znakomicie.

Wystarczy posłuchać choćby „trójcy” Monkey Chow, Soma City Ward i Jizz Da Pit. Świetnie buja Good To Be Alive. Albo takie Doin' Fine – super klimat i fajny riff. Trzymających momentów jest tu o wiele więcej, próżno więc przytaczać wszystkie tytuły. To świetna płyta i jeśli jeszcze jej nie znasz, chyba czas najwyższy…

ocena: 4/5

Powrót do góry