WACKEN OPEN AIR 2002 – BLIND GUARDIAN

Rok 2002 pod względem metalowych festiwali był niezwykle udany. Wystarczy wspomnieć o Bang Your Head, With Full Force, Summer Breeze czy też największym z nich: Wacken Open Air, żeby niebezpiecznie podnieść poziom adrenaliny w sercach metal-maniaków. Taaak…Wacken, nie wiedzieć kiedy urósł do rangi najważniejszego Metalowego święta, z roku na rok zwiększając swoją atrakcyjność, podnosząc coraz wyżej poprzeczkę. Po bardzo udanej 12-tej edycji tegoż festiwalu, gdzie wiele zespołów potwierdziło swoją klasę, 13-ta odsłona przerosła oczekiwania największych entuzjastów W:O:A. Począwszy od ilości i formatu akredytowanych gwiazd, poprzez organizację samych występów, aż po mega frekwencję przybyłych na festiwal fanów – W:O:A 2002 był czymś wyjątkowym. Ale zacznę od początku…

WTOREK / ŚRODA
Na tegorocznej edycji Wacken Open Air miałem zaszczyt reprezentować Dragonight Agency i wraz z Wojtkiem z Bard MegaZine oraz resztą przyjaciół wyruszyliśmy samochodami w nocy z wtorku na środę. Podróż za sprawą upałów i odległości jaką było nam dane pokonać (ponad 1000 km) nie zaliczała się do najłatwiejszych, większych niespodzianek jednak nie było. Z granicy przez Berlin, dalej do Hamburga, a stamtąd to już rzut beretem (lub blachą „trójką” heh, heh…) do Wacken. Na miejscu byliśmy o 16-tej, jadąc powoli przez centrum dwutysięcznej mieściny. „Morze” metalowców „płynęło” chodnikami, a raczej rozlewało się po okolicy. W powietrzu czuć było atmosferę święta i dobrej zabawy. Swoją drogą, to ciekawe i zastanawiające jak co roku tak mała miejscowość jest w stanie przetrwać najazd wielotysięcznej metalowej braci??! WACKEN OPEN AIR – WELCOME METALHEADS… i przybyliśmy do metalowej Mekki. Reszta dnia upłynęła pod znakiem rozkładania obozu, rozeznania terenu oraz na zaopatrzeniu się w pobliskich sklepach. Puste jeszcze sceny górowały nad terenem festu.

CZWARTEK
Dzień pierwszy festiwalu zapowiadał się dość skromnie, patrząc na ilość występujących wykonawców, niemniej format gwiazd jakie miały zagrać był imponujący. Tego dnia wszystkie zespoły występowały na True Metal Stage (TMS) – największej i najbardziej okazałej scenie festu. Koncerty, w następnych dniach, odbywały się również na Black Metal Stage (BMS) – równie wielkiej co poprzednia – oraz na średniej Party Stage (PS) i małej Wet Stage (WS), pod namiotem.

Kapelą która o 16-tej otworzyła tegoroczny W:O:A byli powerowcy z Messiah Kiss. Niestety nie zobaczyłem ich występu, ponieważ nie zdążyliśmy wrócić z wyprawy do pobliskiego Itzehoe – a raczej z ich kultowego sklepu muzycznego. Żałuję, bo chciałem na żywca zobaczyć Mike Tirelli'ego – wokalistę znanego z Holy Mother. Ale co tam, cały wieczór był przede mną. I zaczęło się… po 17-tej na scenie pojawił się Timo Kotipelto ze swoim zespołem promując swój album „Waiting For The Dawn”. Zanim jeszcze zaczęli grać, zgromadzona publika obsypywała oklaskami pojawiających się chwilami na scenie muzyków. Timo zagrał bardzo dobry koncert. Jego umiejętności wokalne niezmiennie stoją na wysokim poziomie, zachwycając momentami swoją czystością i mocą. Pozostali muzycy również nie próżnowali, pokazując swoje mocne strony, a uśmiechnięty Jari Kainulainen bezbłędnie pokazał jak się gra na basie. Publika niemal oszalała przy „Eternity” (Lp. „Episode”) – kawałku z repertuaru ich – Timo i Jari – macierzystego Stratovarius. Było melodyjnie, dynamicznie – tak jak być powinno. Szkoda tylko, że w połowie koncertu deszcz i wichura dały znać o sobie… występ się skończył lecz deszcz lał z przerwami do rana.

Po zmianie przemoczonych ubrań, wszedłem na pierwsze dźwięki występu Blaze'a. Tego pana nie trzeba nikomu przedstawiać – mimo iż budzi mieszane uczucia wśród fanów Żelaznej Dziewicy. I choć nigdy nie byłem entuzjastą tego gościa, to co pokazał na scenie nawet mnie się spodobało. Oczywiście nie jest to wokalista porównywalny z Dickinsonem, nie te warunki głosowe i żywioł, niemniej występ jaki zaserwował był niczego sobie – mimo wpadek i niedociągnięć! Blaze zagrał kawałki z debiutu „Silicon Mesiah” oraz z nowego Lp. „Tenth Dimension”. I podobnie jak to było w przypadku Kotipelto, najlepsze przyjęcie fani zgotowali mu przy Maiden'owskim kawałku „Man On The Edge”.

Blaze Blazem, ale ja już nie mogłem się doczekać występu Doro!! I chyba nie tylko ja, bo widząc tłumy walące pod scenę każdy by zgadł, że Doro dla wielu była gwiazdą tego wieczoru. Jej występ zaczął się po 20-tej szybkim „Hellbound”. Ileż żaru drzemie w tej kobiecie, ile siły i mocy… istny kult!! Skończył się „Earthshaker Rock”, chwila przerwy i Doro zapowiadająca „Burning The Witches” – jeden z największych swoich klasyków. Fani z całego świata szaleją, śpiewając z Królową Metalu niezapomniane teksty – robiąc zarazem niezły kocioł pod barierkami. Potem poleciało już szybko, a sama Doro nie dawała odpocząć zgromadzonym ludziom. Siebie również nie oszczędzała biegając po scenie, chcąc być jeszcze bliżej matal-maniaków. I nie ma się co dziwić, gdyż cały jej występ rejestrowało kilka kamer!! „I Rule The Ruins”, „Fur Immer” czy „Hellraiser” to kawałki które między innymi dane mi było jeszcze usłyszeć. Nie zabrakło też „Bad Blood” – granego w strugach deszczu – oraz najbardziej oczekiwanego „All We Are”. I właśnie przy tym kawałku po raz pierwszy na tegorocznym Wacken można było usłyszeć tysiące metalowców skandujących tytułowe strofy nieśmiertelnego hymnu. Taaak – tego mi było trzeba… Doro Pesch pokazała się od najlepszej strony. Ostatnią kapelą która zagrała w „A Night To Remember”, byli hard rock'owcy z Rose Tattoo. Jednak występ tych panów odpuściłem sobie, gdyż hard rock w ich wydaniu nie bardzo mi odpowiadał. Następne dni miały być istnym metalowym maratonem, wypadało nabrać trochę sił, odpocząć i przygotować się do jutra… Pierwszy dzień metalowego święta dobiegł końca.

PIĄTEK
Miła imprezka, szybki sen i już mieliśmy piątek. Drugi dzień festiwalu przywitał nas chłodem, mżawką i wszechogarniającym błotem. Lecz nie ma tego złego… Mała kąpiel, parę łyków czegoś chłodnego i kromka zjedzona „w locie” zrobiły swoje. Poczułem się znacznie lepiej, zwarty i gotowy na nowe atrakcje. A miało być ich w tym dniu na prawdę sporo. Nie obyło się jednak bez niemiłych niespodzianek – i to na samym początku. Nie dość tego, że otwarcie bram opóźniło się w czasie (planowe otwarcie miało być o 10-tej), to ochrona przez dłuższy czas szczegółowo sprawdzała wchodzących. Efektem tego nie mogłem zobaczyć (jedynie słyszałem) Avalanch (PS) jak również świetnego Rebellion (PS) i Włochów z Domine (TMS) – poza tym obie te kapele grały równocześnie. Wparowałem na plac koncertowy w połowie występu Stormwarrior – młodego zespołu z Hamburga. To co pokazali było na prawdę dobrym kawałkiem heavy metalu, spod znaku starego Helloween. I nie ma się co dziwić, bo ci młodzi ludzie swój debiutancki album nagrali w Kai Hansen Studio – z pomocą samego Kaia! Melodyka, szorstkość, szybkość i wokalna maniera Rainera – oddające klimat metalu lat 80-tych, to niezaprzeczalne atuty tej kapeli. Ludziom takim jak ja, wychowanym na „Walls Of Jericho”, z pewnością przypadli do gustu – choć wielu liczyło na gościnny udział w ich show… Hansena.

Nieobecność specjalnego gościa podczas występu Stormwarrior, wynagrodzili mi z nawiązką Iron Savior!! O 12:40 wszyscy wyczekiwali na moment, w którym chłopaki wyskoczą zza sceny. Pojawił się Piet, krótkie przywitanie i zaczęła się jazda… po przejściowych problemach technicznych z gitarami. Wystartowali od bombowego „Protector”, gdzie motoryka i szybkość wychodziły na pierwszy plan. Co ciekawe, za garami nie ujrzeliśmy Thomasa… który – okazało się – był kontuzjowany w rękę, lecz samego Uli'ego Kusch'a!! Niezłe to sprawiło poruszenie wśród fanów… a niespodzianek nie było końca. Jako „trzecia gitara” wystąpił Uwe Lulis z Rebellion (ex-Grave Digger) i co ciekawe, nie dość że dobrze bawił się grając kawałki Savior'ów , to jeszcze dziarsko podśpiewywał sobie liryki! Ogólnie, występ należał do udanych choć problemy techniczne nieco zepsuły cały show. Zgranie kapeli było jednak niepodważalne, co pozwoliło im wyjść z „opresji”. Fani byli zadowoleni, bo mogli usłyszeć przekrój kawałków z minionych płyt, takie jak „Iron Savior/Watcher In The Sky” genialny „Comming Home” czy też „Atlantis Falling”. Utwory z najnowszego Lp. jak „Titans Of Our Time”, „Warrior” i tytułowy „Condition Red” także zagościły na scenie w Wacken.

I tak oto minęło południe drugiego dnia festu, kto chciał mógł podejść po autografy do pana Kotipelto przy Meet & Greet, inni bawili się na występach kapel takich jak Wolf (PS), Debris Inc. (BMS), Angra (TMS) czy też podziwiali nieco egzotycznych panów z japońskiego Metalucifer (PS), gdzie heavy metalowe piły łańcuchowe stanowiły wizytówkę kapeli. Niespodzianką dla mnie była żywiołowa reakcja na ich występ licznie zgromadzonych ludzi… częściowo może dlatego iż Japończyków wspomagali tego dnia Tormentor (Desaster) na perkusji i Blumi na gitarze z kultowego już Metal Inquisitor! W między czasie znaleźli się i chętni na posłuchanie/zobaczenie wirtuozerskich popisów takich sław jak Victor Smolski, Jens Becker czy też Mike Terrana. To co wyprawiali ze swoimi instrumentami, zwalało po prostu z nóg i potwierdzało ich przynależność do światowej czołówki!

Po dłuższym odpoczynku i uzupełnieniu płynów w postaci piwa czy też innego rumu, zostało nam wyczekiwanie na główną gwiazdę piątkowego wieczoru… Bruce'a Dickinson'a. Niewielu wokalistów potrafi tak jak on rozruszać widownię, a solowy występ nadwornego krzykacza Żelaznej Dziewicy dawał wielkie nadzieje na udany show!

20:50, tysiące fanów stojących pod sceną, wzrastające napięcie, poruszenie na scenie… i już , Wielki Mały Człowiek zaczyna swoją szaleńczą jazdę! Występ rozpoczął od rewelacyjnego „Silver Wings”. Już tradycyjnie, nie było miejsca na scenie i poza nią, żeby nie pojawił się tam Dickinson. Biegał jak zwariowany co stanowiło nie lada wyzwanie dla kamerzystów z festiwalowej telewizji – z którymi miał momentami spięcia. Jako drugi na tapetę poleciał „Back From The Edge” z jego drugiego solowego projektu Skunkworks by następnie usłyszeć „Broken”. I w końcu stało się to, na co wszyscy czekali, po raz pierwszy tego wieczoru usłyszeliśmy kawałek z repertuaru Iron Maiden „Revelation”. Istna ekstaza, ludzie oszaleli z radości śpiewając z Bruce'm. Później można było jeszcze usłyszeć między innymi kawałki takie jak „Accident Of Birth”, „Darkside Of Aquarius”, „The Tower” – przy którym przypomniał o swoich nadchodzących 42 urodzinach – oraz świetny „The Tears Of The Dragon”, „Tatooed Millionaire” czy też Maiden'owskie „Bring Your Daughter To The Slaughter”. Tego wieczoru to właśnie Bruce zawładnął sercami fanów serwując wszystkim niesamowity show, operując wręcz perfekcyjnie swoim wokalem. I może pod wpływem chwili, lub też z sentymentu do dokonań muzycznych Bruce'a wydaje mi się, że z roku na rok jest on coraz lepszy w tym co robi! Tak trzymaj Bruce… „Scream For Me Wacken”!!

Tymczasem niechętnie postanowiłem zrezygnować z występu Children Of Bodom (BMS), żeby trochę odetchnąć (co skutecznie uniemożliwiali komicy z JBO (TMS), bo tego dnia zostało mi jeszcze zobaczyć Warlord, którzy po wielu latach postanowili się reaktywować w składzie William J.Tsamis, Mark S. Zonder z Joacimem Cansem na wokalu. Ciekaw byłem, jak też wypadnie naczelny śpiewak HammerFall w zderzeniu z utworami Warlord… i muszę przyznać że wyszedł po prostu świetnie! Swój występ zaczęli o nieludzkiej porze, bo o 2:00 nad ranem, ciekawym intro przechodzącym w genialny „Save Us From Ourselves”. I od razu co się rzuciło w uszy, to czystość i łagodna barwa głosu Joacima. Mimo, iż nigdy nie przepadałem za manierą wokalną tego gościa, to w połączeniu z klimatyczną muzą Warlord prezentował się okazale!! Powiem więcej, Cans o 100% lepiej zaśpiewał w roli wokalisty Warlord niż jako gardłowy HammerFall – bynajmniej w ich show, które widziałem. Kolejnymi zagranymi kawałkami były min. „Battle Of The Living Dead”, „Enemy Mind”, „Deliver Us” czy też energetyczny „Invaders”. Były też takie perełki jak „Winds Of Thor” jak również kultowy „Lost And Lonely Days” , które najbardziej chyba rozgrzały zgromadzoną pod sceną publikę. 10.000 ludzi śpiewających wraz z Cansem „Lost And Lonely…” – ze wszech miar warte było usłyszenia!! Co również przykuwało uwagę to ogromna, super oświetlona True Metal Stage , na tle nocy. Tak genialny i kompletny spektakl jak występ Warlord na Wacken z pewnością należą do rzadkości i w moim odczuciu był jednym z najlepszych jakie miały miejsce na tegorocznej edycji festiwalu. Koncert legendy metalu nie mógł się skończyć inaczej jak utworem „Child Of The Damned”, znanym chyba wszystkim fanom heavy metalu. W utworze tym gościnnie wystąpił Oskar Dronjak z HammerFall , dając popis swojego gitarowego rzemiosła.

I tak jak to było poprzedniego dnia, po zakończeniu koncertu, zostało nam zdrzemnąć się chwilę, bo już za parę godzin miał się zacząć ostatni i najważniejszy dzień festiwalu, którego głównym headlinerem byli BLIND GUARDIAN!!

SOBOTA
Dzień przywitał nas nietypową pobudką w wykonaniu samego… Blinda! Okazało się, że bardowie postanowili zrobić sobie małą rozgrzewkę, pogrywając dwa czy też trzy kawałki. No nie powiem, całkiem miły początek ostatniego dnia festu. Było wiele zespołów do zobaczenia, niemniej tradycyjnie już nie sposób było wszystkich zobaczyć.

Na pierwszy rzut poszli Stormwitch (TMS) ok.10:00. Stara i kultowa kapela pokazała się od niezłej strony. Na szczególne wyróżnienie zasługuje tutaj Andy Muck, który operował naprawdę niezłym wokalem. Ten gość, co prawda, nigdy nie mógł narzekać na warunki głosowe niemniej to co wokalnie pokazał na Wacken było imponujące. Panowie spod znaku Burzowej Wiedźmy zaprezentowali przekrój swoich najlepszych utworów wzbogaconych o nowe kompozycje z ich najnowszej płyty „Dance With The Witches”. Zagrali między innymi „Dance With…”, „Stronger Than Heaven”, „Devil's Bride” jak również najlepiej przyjęte „Ravenlord” i „Walpurgis Night”. Generalnie cały zespół wypadł na prawdę dobrze, a jedynym mankamentem do którego można by się doczepić to skandalicznie krótki czas ich występu! Pół godziny, to na prawdę niewiele, jak na kapelę tej klasy co Stormwitch… niestety rzeczywistość bywa różna.

Zaraz po nich na True Metal Stage swój koncert dali Niemcy z Wizard. Mimo, iż kapela zalicza się do młodszej generacji heavy metalowych zespołów, nie brakuje im kunsztu muzycznego – o scenicznym nie wspominając. To co pokazali w ciągu 45 minut występu, mogło się na prawdę podobać. Było żywiołowo, szybko i twardo… czyli wszystko to co najlepsze w czystym heavy metalu. Zero klawiszy, syntetycznych sampli i rycerski duch walki – tym z pewnością mogła poszczycić się owa grupa. Niejeden stary zespół mógłby się od nich uczyć tego, jak zjednać sobie publiczność. Dobry kontakt Svena, świetnego wokalisty zespołu, z tłumnie przybyłymi na koncert fanami, niezłe umiejętności pozostałych muzyków, efekty pirotechniczne i najlepsze kawałki kapeli – to wszystko można było podziwiać na koncercie w wykonaniu Wizard. Mnie najbardziej zapadły w pamięć utwory takie jak „Hammer, Bow, Axe And Sword”, „Iron War”, „Bound By Metal”, „Defenders Of Metal” i oczywiście rewelacyjny „Head Of The Deceiver”.

W między czasie na innych scenach również robiło się coraz ciekawiej. Na Black Metal Stage królowali Amon Amarth i Macabre, na Party Stage Rottweiler jak i Vision Divine, których niestety nie zobaczyłem, gdyż planowo mieli zagrać o 17:00 na Wet Stage. Wykorzystując trochę wolnego czasu pomiędzy koncertami można było pochodzić po licznych sklepach, straganach itp. znajdujących się na terenie festiwalu, w których można było kupić wszystko od żarcia, poprzez koszulki, płyty na srebrnych wisiorach skończywszy. Wszyscy ci, którzy chcieli zdobyć autografy od Edguy czy też Blind Guardian musieli stawić się już o 15-tej pod Meet & Greet , gdyż godzinę później nie było szans żeby się dopchać do muzyków. Swoją drogą, niezły to widok, gdy tysiące fanów stoi niecierpliwie po autograf swojego idola. Tak było w przypadku Guardianów , niemniej z tysięcy może setka zdobyła upragniony podpis. Równocześnie z rozdawaniem autografów odbywały się kolejno koncerty Falconer (PS), Sinergy (PS) jak i blackowego Immortal (BMS). Z tego co usłyszałem, to jedynie Falconer się nie popisał i wyszedł wręcz mizernie od strony wokalnej. Szkoda, że Mathias Blad nie potwierdził swojej klasy, tej z prześwietnych studyjnych albumów grupy. I tak oto zbliżał się finał tegorocznego festiwalu, na który przyznam się usilnie wyczekiwałem. Z jednej strony żal człowieka ogarniał, że już za niedługo 13-ta edycja W:O:A dobiegnie końca, tymczasem zostało nam jeszcze cieszyć się kilkoma największymi koncertami.

O 19:30 swój występ rozpoczęli fenomenalni Edguy (TMS), mający w swoim dorobku ładnych kilka płyt i popularność większą niż wiele starych i bardziej doświadczonych kapel. Na pierwszy ogień poleciał kawałek „Fallen Angels” co rozgrzało tysiące fanów do czerwoności. Tobias Sammet, nie dość że swą posturą przypominający Dickinsona, to od samego początku biegał po ogromnej scenie niczym gardłowy Żelaznej Dziewicy. Ze swoimi możliwościami wokalnymi również nie gorzej wypadał niż Bruce, mając naprawdę dobry kontakt z fanami. Świetnie wyszły im grane na żywo między innymi „Tears Of A Mandrake”, „Vain Glory Opera” czy też „Babylon”, nie mówiąc już o kawałku „Avantasia” z solowego projektu Tobias'a. W zasadzie ten numer przypadł na kulminację ich występu, a ludzie najzwyczajniej oszaleli z radości gdyż była to nie lada gratka dla fanów kapeli. Warte podkreślenia są tutaj duże umiejętności muzyków, którzy w zasadzie bez większych wpadek zagrali cały set. Na koniec Edguy zaserwowali nam jeden z najlepszych ich utworów „Out Of Control”… i do pełnego szczęścia zabrakło jedynie solowego wejścia Hansiego Kurscha. Występ chłopaków z Edguy, wraz ze spektaklem pirotechnicznym jaki wtedy miał miejsce, stawia ich na wysokim miejscu w rankingu widzianych przeze mnie koncertów. Dopełnieniem całej imprezy były wręcz fenomenalne dekoracje, które na fanach musiały zrobić piorunujące wrażenie.

Po występie Edguy nikt o zdrowych zmysłach nie opuścił swojego miejsca, jeśli oczywiście chciał zobaczyć finałowy koncert tegorocznej edycji Wacken Open Air. Mimo, że dopiero za ponad godzinę mieli wystąpić główni gwiazdorzy sobotniego wieczoru, tłumy fanów zewsząd nadciągały pod główną scenę festiwalu. Ok. 21:40 dekoracje były już ustawione jak trzeba, stylizowane na wzór sceny teatralnej z wielkimi filarami w tle. Wszystko to prezentowało się nad wyraz okazale, a już w szczególności ogromne flagi rozciągnięte po obu stronach sceny z wielkimi srebrnymi smokami! 10 minut później miało miejsce to, na co wszyscy tak bardzo czekali – „Intro' i „Into The Storm”, którym to Blind Guardian rozpoczęli swój niesamowity spektakl. Widać było, że bardowie zaskoczeni byli tak żywiołowym przyjęciem przez ludzi… deklamacje intra i istne szaleństwo pod sceną robiły niesamowite wrażenie. To co mnie zaskoczyło tego wieczora, to reakcja spokojnych z reguły niemieckich fanów… tutaj zachowywali się jak czystej krwi Polacy, robiąc totalny rozpierdol, nie mówiąc już o body surfingu, który momentami był nie do zniesienia. Hansi, niczym mały chłopczyk, grzecznie się ukłonił i zaczęła się totalna jazda między innymi z „Welcome To Dying”, „Soulforget”, „Valhalla” czy też „Bright Eyes”. Chłopaki z Krefeld, pokazali niesamowity kunszt w wykonywanych utworach. Hansi momentami „przechodził samego siebie”, w odmienny niż na płytach sposób operując swoim wokalem. Często zmieniał tonację, improwizował lecz mimo to śpiewane kawałki brzmiały na prawdę dobrze, momentami nawet lepiej niż w oryginale. Co do samego głosu, to ucieszył mnie fakt, że starał się on śpiewać agresywnie, tak jak to miał w zwyczaju za starych czasów – z dobrym, muszę przyznać, skutkiem. Generalnie, cała kapela czasami improwizowała, Andre zmieniał solówki niemniej wszystko było pod pełną kontrolą. W następnej kolejności wykonali „Mordred's Song”, przy którym Hansi zaserwował nam lekcję „historii” streszczając losy Mordreda, natomiast po świetnym „Born In A Mourning Hall” panowie Marcus i Andre postanowili zmienić wiosła elektryczne na akustyczne i razem z widownią wykonali kultowy „Bard's Song (In The Forest)”. To jedna z tych chwil którą fan Blinda zapamięta z pewnością na długie lata… 30.000 gardeł śpiewających nieśmiertelne strofy przepięknej pieśni. Tego nie da się opisać, to trzeba było usłyszeć!! Dalej, usłyszeliśmy jeszcze między innymi „Majesty”, „Nightfall”, „Script For My Requiem”, „Lord Of The Rings”, gigantyczny „And Then There Was Silence” czy też „Journey Through The Dark”. I tak oto po niespełna dwóch godzinach Hansi oznajmił wszystkim że „Imaginations From The Other Side” będzie ostatnim numerem jaki wykonają tego wieczoru. Zagranie tego utworu przez Guardianów było kolejnym majstersztykiem jaki usłyszeliśmy podczas ich koncertu, był zarazem znakiem że wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Jak się później okazało, na bis Blind Guardian zagrali jeszcze 2 utwory, a były to „Lost In The Twilight Hall”, na który wszyscy chyba czekali i genialny „Mirror, Mirror”.

Tak oto zakończył się największy koncert 13-tej edycji Wacken Open Air, okraszony na koniec pokazem fajerwerków. Dla tego choćby spektaklu warto było przemierzyć każde kilometry i przekonać się na żywo, że Blind Guardian to jeden z najlepszych, koncertowych zespołów heavy metalowych. W dalszej części nocnych występów, zagrało jeszcze kilka kapel takich jak UDO (TMS), wykonujący małe „Best Of” największych hitów legendarnego Accept, Kreator (BMS) czy też wielkoformatowy Haggard. Dla mnie, po występie głównej gwiazdy festiwalu, wieczór dobiegł końca. Trzeba było się przespać parę godzin, żeby skoro świt wyruszyć z powrotem do kraju.

Podsumowując 13-tą edycję Wacken Open Air, trzeba powiedzieć, że była to nadzwyczaj udana impreza. Ponad 80 zespołów – w większości najbardziej liczących się w swoich odmianach, grających w jednym miejscu, na wielu chyba zrobiłoby wrażenie. 35.000 przybyłych fanów, to również nie lada wynik. Każdy mógł tutaj znaleźć coś dla siebie, posłuchać ulubionych kapel i wyszaleć się do woli. Co ważne, organizacja samych koncertów była na prawdę dobra, pomijając kilka wpadek które przy imprezie tego formatu były nieuniknione. Kapele grały punktualnie, z ewentualnym, kilkuminutowym poślizgiem, zaplecze festiwalu, sklepy czy też punkty z jedzeniem/napojami również stały na przyzwoitym poziomie, ceny jednak nie były już tak zachęcające. Jedyne co tak na prawdę mogło wkurzyć człowieka, to ciągłe wybory jakich trzeba było dokonywać podczas selekcji kapel, które chciało się zobaczyć. Niestety tak to już jest, że nie można mieć wszystkiego.

Szczególne podziękowania należą się w tym miejscu dla Holgera i Thomasa, organizatorów i twórców Wacken Open Air. Wielkie dzięki Panowie, i do zobaczenia w następnym roku!!

(c) Dragonight Agency 2002 – www.dragonight.de

Powrót do góry