MASTERS OF ROCK 2009 – NIGHTWISH, BLIND GUARDIAN, EDGUY, EUROPE

Rok rocznie w okresie letnim odbywa się cała masa muzycznych festiwali, zatem i tym razem, już po raz trzeci z rzędu postanowiłem, że wybiorę się do naszych południowych sąsiadów (a moich dosłownie za Olziańskich) by brać udział w metalowym święcie…

Wyjazd.

Jako, że byłem na kacu, a pogoda nie raczyła być łaskawą podróż samochodem do Vizovic okazała się być co najmniej żmudna. Dodajmy do tego fakt, że co rusz w rejonie Novego Jicina pojawiały się „oczywiste” objazdy, co znacznie utrudniło nasz trip. Gdyby nie pomoc najstarszych przedstawicieli Novego Jicina oraz prze miłych panów na stacji kontroli dojazdów pewnie błądzilibyśmy jeszcze dłużej, a i tak jeździliśmy po omacku przez jakieś dwie z ponad trzech godzin. Po męczarniach związanych z dojazdem, oraz po przesłuchaniu kilku albumów Helloween – trafiliśmy. Na miejscu na całe szczęście pogoda była już znośna, zatem jak najszybciej należało rozłożyć namiot. W tym miejscu warto wspomnieć o tym, że mój jakże skromny, pomarańczowy namiot z biedronki jak co roku odmawiał mi posłuszeństwa i zamiast siłować się z nim sam, ostatecznie było nas pięciu – ale udało się! Wszystkim, którzy nie wierzą w to jak trudnym zadaniem jest postawienie namiotu polecam kupno takowego z biedronki! 🙂 Reszta dnia, a raczej późnego popołudnia upłynęła w należytym, alkoholowym nastroju….

Dzień I

Cóż, i tym razem, jak co roku, dzień pierwszy był oczywiście dniem najsłabszym, a czas, który dzielił nas od wieczornych koncertów RAGE i NIGHTWISH dłużył się wręcz nieubłaganie. Ale co tam, co jak co, ale polak potrafi sobie poradzić nawet z ogromną ilością czasu… i pieniędzy. Jak się jednak okazało moja własna ciekawość popłaciła i wybranie się na koncert czeskiego BETHRAYER uważam za co najmniej dobrą decyzję. Jeśli ktoś nie wierzy w jakikolwiek potencjał kapel zza południowej granicy niech czym prędzej zapozna się z twórczością tegoż bandu. A przede wszystkim niech poczynią to fani MACHINE HEAD, KORN oraz SOULFLY. Tak właściwie to ja panów ochrzciłem mianem czeskiego MACHINE HEAD i w swej opinii nie byłem odosobniony. Potężne brzmienie, zajebiste breakdowny, oraz masa niespożytej wręcz energii dobitnie charakteryzowały ten występ. Szkoda tylko, że Czesi (jeszcze) się nie bawili, ale to tylko mały szczegół. Kolejne, mające dopiero wystąpić zespoły nie interesowały mnie kompletnie, a jedna z mających zaszczyt wystąpić formacji, FLERET w swych szeregach ma 80-letnią (!!!!!) wokalistkę. Sama muzyka zaś to połączenie BRATHANEK, Golec uOrkiestry oraz całego regionalnego badziewia. Zonk festiwalu jak nic. Serio. Koncert IN EXTREMO olałem – należycie zresztą – i wybrałem się na vodkę. Ta w przeciwieństwie do wypocin tych panów (i nie tylko) na scenie smakowała wręcz cudownie. RAGE jak to RAGE, zagrali co najmniej na poziomie, dając świetny heavy/thrash metalowy koncert w trakcie którego na scenie pojawili się goście – Schmier z DESTRUCTION (cały zespół był „obecny” na feście), oraz dwoje nieznanych mi wokalistów. Niemieckie trio zagrało bardzo przekrojowy set, a nowsze kompozycje takie jak „No Regrets” czy „Innocence” zmiażdżyły mnie dokumentnie. Nie zabrakło również takich hitów jak choćby wyśpiewany przez fanów „Soundchaser”. Po nieco ponad trzydziestu minutach przygotowań sceny na deskach areny Jelinek pojawili się finowie z NIGHTWISH. Show zrobili jak zwykle – przeokrutny – ale pacjentkę na wokalu, czyli Annete Olzon powinni wysłać gdzieś w kosmos. Dosłownie i literalnie K A Ż D Y utwór „śpiewała” tak samo. Wieka to szkoda, ale cóż pan poradzisz, nic się z tym zrobić nie dało. Dodajmy do tego jej jakże „urokliwy”, nastoletni „image” oraz blond włosiska i wszystko było jasne. Dramat. Gdyby nie Marco byłoby naprawdę smutno.

Setlista (kolejność przypadkowa)

7 days to the wolves
Dark chest of wonders
Come cover me
The poet and the pendullum
Amaranth
Romaticide
Wish I had an angel
For the heart i once had
Wishmaster
The Escapist
Nemo
Sahara
Dead boy's poem
Death to the world

Grający po finach Shaman sobie odpuściłem, a jako, że było całkiem zimno udałem się do moich festiwalowych pieleszy. Szkoda tylko, że noce na MoR 2009 były przezajebiście zimne czego się nie spodziewałem. Tak samo pogody w kratkę, gdzie raz leje by za chwile znowu był upał. Porażka.

Dzień II

Znacznie lepszy oczywiście. Więcej dobrych występów, a może i nawet najlepszych na całym festiwalu. Niemcy z CALLEJON nie zaszczycili nas swą obecnością, a szkoda, bo ten ich zombiecore mógłby wypaść całkiem sympatycznie. Zatem dzień drugi otworzyła Szwedzka formacja BLOWSIGHT. Cóż, jeżeli ktoś jeszcze nie widział EMO na żywo to miał ku temu najlepszą okazję. Panowie wyglądali jakby żywcem zostali wyjęci z magazyny BRAVO czy innego badziewia, ale za to muzykę mieli skoczną aż miło. Troszkę core'a, troszkę amerykańskiego punka, troszkę melodyjnego metalu – ot, taki sobie taneczny mix. Oczywiście Czesi stali w miejscu (po raz kolejny – jeszcze!). Występ szwedów obejrzałem z małym uśmiechem na twarzy, który poszerzył się jeszcze bardziej gdy ten imoł band zagrał cover „Toxic” Britney Spears, a nikt go nie skumał. Fajnie nie? Po szwedach na scenie zameldowali się panowie z KEEP OF KALLESIN co oczywiście wyraźnie mnie zniechęciło ponieważ black metalu mówiąc wprost, nie lubię. Jak się jednak okazało (bom słyszał z terenów mojego obozu) blacku było mniej, a więcej melodii i metalu. No cóż, bywa. W każdym razie nie żałuję. Za to na występ grającego po misiach panda DEATH ANGEL nagrzałem się i to konkretnie. Pogoda była całkiem znośna, a oczekiwania na zespół Marka Oseguedy okazały się być niezwykle krótkie. Wyszli i rozjebali. Dosłownie. Mark w różowej, strasznie wyglądającej koszulce, reszta wyluzowana kompletnie bez spiny, nawet zastępczy pałker i gitarowy mieli uśmiech na twarzy. Zresztą nie dziwię im się skoro pod sceną niemal przez cały gig kręcił się circle pit a w trakcie całego ich gigu publiczność zrobiła aż trzy wall of death 🙂 Totalna masakra, luz, spontan a przede wszystkim THRASH METAL. Kto nie widział niech migiem nadrobi zaległości.

Setlista DA (kolejność przypadkowa):

Semingly Endless Time,
Dethroned,
Lords of Hate,
Thrown to the wolves,
Soullles
Evil priest
Kill as one
+/- dwa utwory 🙂

Piekło było jednak dopiero przed nami. Występ kanadyjskiego KATAKLYSM popamiętam do końca swojego życia. Dwa brutalne (seriooooooo) circle pity, pełno mosherów, wszechobecna agresja – to było coś. Muzycy zespołu byli wyraźnie podekscytowani taką reakcją – a ja sam jako fan KATAKLYSM byłem rozradowany całym zaprezentowanym setem. Prawie złamałem nos, a moja ręka krwawiła – ale co tam. Słowo violence po ich koncercie nabrało dla mnie nowego znaczenia.

Setlista (kolejność przypadkowa):
Like Angels Weeping The Dark
As I Slither
In Shadows & Dust
Crippled and Broken
The Ambassador of Pain
To reign again
Temptations nest
The chains of power
Prevail
Taking the world by storm
Serenity in fire

Miazga. Po kanadyjskim komando na scenie zameldowali się Finowie z KORPIKLAANI. Nie ukrywam zrobiło się przaśnie, pogańsko oraz pozytywnie. Padający deszcz nie przeszkodził wszystkim fanom w zabawie, co mnie nawet zdziwiło. Niestety pomimo całego możliwego uwielbienia dla leśnego klanu ich występ był niesamowicie jednostajny i utwierdziłem się w przekonaniu, że po „Tales along this road” ten zespół właściwie nie zaprezentował nic nowego. Dwóch kolejnych albumów nie znam ani trochę, poza super singlami, które oczywiście zostały zagrane (w tym najnowsza „Vodka”). Gdyby nie odegranie takiego „Tuli Kokko” byłoby… strasznie nudno. Owy song to zresztą moj ulubiony w całej ich twórczości, ale na koncercie nie brakło również „Happy Little Boozer”, „Beer, beer”, „Wooden Pints” i innych. Po finach wszyscy mieliśmy okazję przekonać się czy aby DRAGONFORCE potrafi zagrać na żywo to co w studio i czy faktycznie są z nich takie świrusy. Wszystko potwierdziło się, nawet z nadwyżką. Kiedyś nasłuchałem się tego ich ekstremalnego power metalu, to też (już z trybun) śmiało wykrzykiwałem praktycznie każdy tekst. Show panowie dali w pełni zajebiste, ale długość ich kawałków wyraźnie niektórych nudziła. Według mnie było pozytywnie, a Herman Li i Sam Totman pomylili się li tylko dwa razy za cały gig, a biorąc pod uwagę ich sceniczne wygibasy był to nielada wyczyn. Na osobną uwagę zasługuje ZP, wokalista zespołu, który dziwnie wystilizował się na Jacka Sparrowa – co wyraźnie do niego nie pasuje, oraz klawiszowiec zespołu Vadim Pruzhanov. Ten Ukrainiec to istna bestia. Nie dość, że ubrał się jak na dicho w latach 80, czyli w jaskrawe zielone spodnie oraz niebieską falbaniastą koszulę to i jego włosy zostały ufarbowane na kolor przypominający zgniłą zieleń. Pal licho z jego wyglądem, ale pompki, przysiady, skoki i inne cuda nie wida w jego wykonaniu to było naprawdę coś. Pod sceną w czasie ich występu zgromadziło się DESTRUCTION w całej swej okazałości i „bacznie” obserwowali występ kolegów. Wracając jeszcze do Vadima – w pewnym momencie pękły mu spodnie… na dupie, czym się prawdopodobnie nie przejął, bądź o czym nie wiedział, i tak też kręcił sobie „rowerki” na scenie, a festiwalowa kamera ochoczo pokazywała jego jakże „piękną” pupę. Ha,ha,ha.

Setlista (oczywiście kolejność przypadkowa):

Valley of the damned
Fury of the storm
Operation Ground and Pound
Reasons to live
Heroes of our times
Strike of the ninja
Through the fire and flames

Po międzynarodowym DRAGONFORCE na scenie pojawili się „królowie” niemieckiego heavy/power w postaci młodzieniaszków (w okolicach trzydziestki) z EDGUY. Potężna scenografia oraz równie energiczne show, robiły wrażenie. Jedynie Tobias stał się zbyt macho i raczył publikę tymi samymi gadkami co na wydanym niedawno (a zarejestrowanym trzy lata temu) dvd Niemców. Poza tym wszystko (dosłownie) w ich występie wyszło zajebiście a przygotowana setlista powinna zadowolić każdego fana zespołu. Nawet i ja, choć nowego hard rockowego oblicza nie trawię, byłem zadowolony. Jedynym minusem był nieustający… mróz, który zajebiście wszystkim doskwierał. Pogoda jak w styczniu nie przestraszyła jednak tysięcy fanów pod sceną, którzy wiernie wytrwali do końca występu. Mnie niestety zmogło zmęczenie po wyczerpujących koncertach KATAKLYSM oraz DEATH ANGEL i mniej więcej w drugiej połowie Edguy-owskiego show udałem się w stronę namiotu. A i jeszcze jedno. Zespół Tobiasa Sammeta również pobawił się w „Piratów z Karaibów” odgrywając motyw przewodni filmu…

Setlista:

Dead or Rock
Speedhoven
Tears of A Mandrake
Vain Glory Opera
Lavatory Love Machine
Sacrifice
Babylon
Superheroes
Save me
Mysteria
King of fools
Ministry of Saints

Kuniec.

Dzień III.

I prawdopodobnie najlepszy. Czeskie kapele oczywiście sobie odpuściłem, serio, musiałem. Pod sceną warto było pokazać się dopiero w okolicach godziny czternastej kiedy to mieli grać Holendrzy z LEGION OF THE DAMNED. Jeżeli ktoś jeszcze nie zna tych typa niech koniecznie zapozna się z twórczością OCCULT a następnie LEGION OF THE DAMNED bo to te same zespoły, na przestrzeni lat zmieniła się tylko nazwa. Oczywiście otrzymaliśmy dawkę zajebiście brutalnego thrash/death metalu starej szkoły – a zebrani pod sceną byli wprost wycieńczeni intensywnością tego koncertu. Holendrzy zaprezentowali zgromadzonej publiczności wszystkie swoje największe hity, w tym i utwory premierowe. Konkretny strzał w mordę spod znaku starego KREATOR jak nic. Występujący po LEGION OF THE DAMNED, austriacki THE SORROW rok temu nie dość, że zagrał najlepszy koncert festu, to jeszcze KOMPLETNIE rozruszał publiczność. W tym roku nie było inaczej. POTĘŻNY, OGROMNY CIRCLE PIT kręcący się na Austriakach od samego początku, aż do końca show był wprost niesamowity. Kilka ścian śmierci, w tym jedna – WIELKA na koniec koncertu zmiotły wszystkich zebranych i nie tylko. THE SORROW to prawdopodobnie najlepszy european metalcore live act – w co nawet nie chce wątpić. Konkret. A jak ktoś mi nie wierzy niech sprawdzi tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=SKIKjqHd-ww – tak się bawiliśmy!
W tym momencie skończyły się koncertowe smakołyki, ponieważ na scenie pojawić się mieli prze arcy zajebiście nudni muzycy niemieckiego AXXIS. Ich wizja power metalu jest tak daremna, że wybrałem wiadome środki odurzające zamiast ich „super” show. Chociaż… a co tam! Johana, bo tak miała panienka na imię, została wybrana z publiczności by pobawić się na scenie wraz z muzykami. Całość tego zdarzenia jest tak żenująca (w jej wykonaniu), że odsyłam do youtube by ktokolwiek to mógł „pojąć” – http://www.youtube.com/watch?v=_IdyEfi2dcY. Po AXXIS, na jelinkowej scenie rządzić miały panienki (dosłownie) z CRUCIFIED BARBABA, ale i tym razem nie skusiłem się na kobiece wdzięki pozostając w obozie….

Niestety musiałem przerwać. Mój prywatny metalowy ranking dzierży na swym pole posistion jeden zespół, mianowicie Szwedów z EVERGREY. Cóż, tak jak liczyłem, albo tak jak oczekiwałem byłem kupiony, zesrany, a nawet i pobeczany („When the walls go down”). Jedyne w czym się utwierdziłem, to w przekonaniu, że to zespół na małe kluby, albo najlepiej do teatru a nie na duży festiwal. Tak czy owak moje gardło zostało już doszczętnie zniszczone, a cała masa skrywanych uczuć wypłynęła ze mnie momentalnie. Autografy i zdjęcie pamiątkowe z muzykami dopełniły jedynie mego szczęścia.

Setlista:

When the walls go down
Soaked
Fear
Torn
Monday morning apocalyspe
Broken wings
As i lie here bleeding
Masterplan
Still in the water
A touch of blessing
Blinded
+/- 1 utwór

Po szwedach przyszła pora na finów… ze STRATOVARIUS. W tym momencie dla mnie było jasne, że po EVERGREY ŻADEN power metal nie wypadnie dobrze, a jako, że za twórcami „Hunting high and low” nie przepadam to też udałem się w wiadome miejsce. Chwała panu, że ich występ minął niewymownie wręcz szybko, ale może to wina świetnej atmosfery w obozie? Za to bardów z BLIND GUARDIAN odpuścić już nie mogłem. Kiedy byłem dzieciakiem pałowałem się nimi niezmiernie, ale .. przeszło mi. W dodatku, wiedząc, iż Ci panowie raczej nie prezentują się wybitnie żywiołowo podczas swoich koncertów, do ich show podszedłem z dużą rezerwą. Jakoż się zdziwiłem gdy piątka starych już metalheads zagrała same moje ulubione hity, w tym i znośne a zarazem najlepsze utwory z ostatniej, nieudanej jak dla mnie płyty. Prawdę mówiąc BLIND GUARDIAN zaprezentowało się zaiste w thrash metalowym stylu, rzadko kiedy dając odetchnąć… Niestety tegoż wieczora było tak ZIMNO, że aby wysiedzieć cały ich koncert na trybunie należało przejść nie lada survival. Powiem więcej, nawet vódka nie pomagała. Bodajże ten sobotni wieczór był najzimniejszym na całym tegorocznym MoR. Jeszcze żeby było śmieszniej moją (oraz mojego kolegi) uwagę rozpraszały niezwykle namiętnie całujące się przedstawicielki płci pięknej pod trybunami. Nie pierwszy raz obserwowałem takie zjawisko podczas tej edycji festiwalu, ponieważ na koncercie NIGHTWISH doświadczyłem takiego samego widoku. Panienki były ładne, napalone… ale po co się tak macać przy kilkudziesięciu tysiącach ludzi to ja nie wiem…

Setlista:

1. Time Stands Still
2. Another Holy War
3. Nightfall
4. Fly
5. Traveler In Time
6. Turn The Page
7. Welcome To Dying
8. The Quest For Tanelorn
9. Valhalla
10. Blood Tears
11. Sacred
12. The Lord Of The Rings
13. This Will Never End
14. Imaginations From The Other Side
15. The Bard's Song
16. Mirror Mirror

Mimo wysiłku… TIAMAT nie było mi dane zobaczyć. A szkoda, bom chciał usłyszeć cokolwiek z „Wildhoney”.

Dzień IV

Dzień ostatni. W miarę dobry pogodowo, bez większych opadów – dziękować bogu za to. Programowe koncerty rozpoczęły się dla mnie od godziny trzynastej kiedy to na arenie rozbrzmiewały dźwięki ELUVEITIE. Nie wiem dlaczego (he,he), ale sądziłem, że Czesi się ruszą. Szkoda, że circle pit pod sceną był taki malutki, a ludzie zebrani coś nie mieli ochoty na ten cały „folk”. Ja tam zadowolony byłem w stu procentach, i choć ledwo chodziłem na prawą nogę przy takich hitach jak „Inis mona” czy „Your gaulish war” nie ustałem w miejscu. Zresztą, nie było nawet mowy o tym by tylko obserwować występ Szwajcarów. Świetne, energiczne, stworzone wręcz do koncertów granie ELUVEITIE powinno wreszcie zostać docenione. Przecież „Slania” to jedna z najlepszych płyt zeszłego roku… a notorycznie pomijana we wszelkich zestawieniach. Dwie godziny później, lekko wstawiony pojawiłem się na koncercie (gwiazdy) HEAVEN SHALL BURN. Ludzi było zaskakująco mało, ale za to jakże intensywnie się bawili! NON STOP kręcił się circle pit, a ścian śmierci w tym jednej dużej nawet nie chce mi się liczyć. Bardzo żywiołowy, ale zdecydowanie za krótki występ Niemców zaliczam do co najmniej udanych. Po cichu liczę, że za rok na MoR-ku będzie jeszcze więcej core'a, jak i młócki w ogóle.

DIE HAPPY jak i VOIVOD… ominąłem. Z czego występu kanadyjskiej legendy metalu odżałować nie mogę, ale zdrowie, bądź też jego brak zmusiły mnie do takich a nie innych rozwiązań. Dopiero na ARCH ENEMY ruszyłem pod sceną i spotkało mnie niemiłe zaskoczenie. Czesi prze zajebiście nie chcieli się bawić. Nie wiem co w nich wstąpiło, ale wyszło na to, że ARCH ENEMY to nie muza na MoR (a Kataklysm to niby jest?!), i tak też stali drętwo cały koncert. Szok numer dwa to niesamowicie krótki występ zespołu braci Ammot, w co po dziś dzień uwierzyć nie mogę, że tak szybko to „zleciało”. Właściwie to ktoś tutaj oszukał, bo gdy tak patrzę na setlistę z tego koncertu nie wierzę, że panowie zagrali TAK SZYBKO. Szok numer trzy… to ilość pudru na twarzy Angeli, oraz krótkie włosy Christophera Ammota. Nieładny był to widok, oj nieładny. Poza tym jak dla mnie ARCH ENEMY totalnie rozwaliło, i mimo, iż czuję wielkie niedosyt, to widziałem jedną ze swych ulubionych kapel.

setlista:

Blood on Your Hands;
Ravenous;
Taking Back My Soul;
Dead Eyes See No Future;
My Apocalypse;
???
I Will Live Again;
Revolution Begins;
We Will Rise;
Nemesis;
???

A teraz niespodzianka. EUROPE niestety ale przespałem. Byłem tak zajebiście wymęczony po całym festiwalu, a w dodatku było mi tak cholernie zimno, że nie mogłem wytrzymać i musiałem udać się do namiotu. Także, jak łatwo się domyślić „The Final Countdown” nie widziałem – jakoś nie żałuję, tak naprawdę, w sumie nie ma czego. He,he. Podsumowując, tegoroczna edycja okazała się być co najmniej udana. Powiem więcej, początkowo żałowałem, że nie wybrałem się do grodu kraka na Knock Out Festival, ale coś czuję, że to właśnie tej decyzji bym pożałował. Fantastyczni ludzie, genialne występy wszystkich bliskich mi kapel (w tym najlepszy THE SORROW) smaczny alkohol to wszystko zaliczam na plus. Na minus zimne jak cholera noce, kolegę Darka z którym dzieliłem mój własny namiot, oraz wszechobecne HOVNO! Ja nie wiem czy to jakaś Velko-Moravska zabawa w coraz to głośniejsze i liczniejsze wymawianie słowa gówno, no ale jak widać czesi ubaw z tego mieli nieziemski. Do zobaczenia za rok? Prawdopodobnie…

Powrót do góry