ICED EARTH „Tribute To The Gods”

Uwielbiam płyty z coverami. Dlaczego? Bo za każdym razem zastanawiam się, co nowego uda się artystom dołożyć do znanych już numerów – co uda im się spieprzyć, a co zabrzmi ciekawiej. Mam tu na myśli zarówno albumy typu tribute to ktośtam, jak i płyty kapel, które wpadły na mało oryginalny pomysł wydania całego krążka ze swoimi wersjami cudzych utworów. Przykłady kompletnie nieudanych propozycji przeróbek można mnożyć w nieskończoność – niestety takowe przeważają. Choćby „sławna” płyta „Industrial Tribute To Metallica” (albo coś w tym rodzaju – nawet nie chce się tego pamiętać), na której numery metalowej legendy potraktowano jak ofiarnego baranka szlachtując je niemiłosiernie tak, że trudno było w zasadzie rozpoznać poszczególne kompozycje. Albo „As We Die For…” poświęcona Paradise Lost. Niby doborowe kapele, z Septic Flesh na czele, a wyszła z tego produkcja nudna, której czczony zespół powinien się raczej wstydzić. Ale, żeby nie było, że wszystko jest „be” wspomnę o kapitalnej płycie „Czarne zastępy w hołdzie Kat”, na której udzielają się choćby dwa najlepsze polskie towary eksportowe, czyli Vader i Behemoth. Świetny był „Fishdick” Acid Drinkers, na którym chłopaki sobie nieco poszaleli, w rezultacie czego taki N.I.B. Sabbathów zabrzmiał jak pijacka przyśpiewka. No, ale to już Acidzi, więc sąd oddala wszelkie sprzeciwy.
Myślę, że większość Was się ze mną zgodzi, jeśli powiem, że najlepsze albumy z coverami to takie, na których wykonawcy nie padają na kolana przed swoimi ulubieńcami i nie odgrywają ich numerów nuta po nucie ani nie szargają świętości proponując radykalnie różne – i z reguły gorsze – wersje kompozycji. Najlepsze płyty z coverami to takie, na których słyszysz, że kapela uwielbia tę muzykę i darzy ją ogromnym szacunkiem, lecz jednocześnie potrafi odcisnąć na numerach swoje piętno i nadać im jak najbardziej swojski charakter. Cóż, przystępując do meritum: taki jest właśnie „Tribute To The Gods” Iced Earth.

Iced Earth od kilkunastu lat z uporem tworzy swoją muzykę dla niepoznaki zamykaną w szufladce z napisem „power metal” (a niby co ma mieć metal, jak nie power???). W istocie jest to thrash ze szczyptą klasycznego heavy metalu i, oczywiście, wpływami Black Sabbath. Muza to energiczna, mocna i nieco patetyczna. Patos jednak tu nie razi, lecz doskonale pasuje do choćby tematyki tekstów – jeden z najlepszych numerów Iced Earth, Dante's Inferno, opiera się na „Boskiej komedii” Dantego i czerpie mocno z jego wizji piekła: patos w tym wypadku jest jak najbardziej na miejscu. Albo trylogia Something Wicked This Way Comes – nie wyobrażam sobie tej apokaliptycznej przypowieści o nowym proroku bez odrobiny podniosłych brzmień, bez partii chóru. No dobrze, ale ja tu bronię Iced Earth, a bronić go nie ma przed czym, bo grupa ta ma na świecie mnóstwo oddanych fanów, którzy kochają jej muzykę.

Czy broni się „Tribute To The Gods”? Twierdzę, że tak. Iced Earth sięgają głównie po nagrania klasyków metalu i hard rocka (mamy tu dwa nagrania Iron Maiden, jedno Black Sabbath, jedno Judas Priest) ale też wykonawców bezpretensjonalnego rock'n'rolla (np. AC/DC – dwa numery). Zresztą Iced Earth nie pierwszy raz sięga po cudze kompozycje. Na EP-ce „The Melancholy” znalazły się trzy covery (świetne Shooting Star Bad Company plus Black Sabbath oraz Judas Priest). Patrząc na dobór artystów łatwo można wyciągnąć wnioski co do muzycznych inspiracji Shaffera, Barlowa i spółki. Jeśli wziąć pod uwagę, że Iced Earth to grupa mocno zakorzeniona w klasycznym graniu nie dziwi fakt, że na „Tribute To The Gods” znalazły się aż dwa utwory Kiss, w wybornych zresztą opracowaniach.

Korci mnie aż, żeby napisać, że wszystkie wersje numerów na tej płycie są świetne, wybitne itd. Nie do końca jednak. Najlepsze są, według mnie, zdecydowanie covery AC/DC. Dlaczego? Ano choćby dlatego, że kiedy ich słuchasz zastanawiasz się, czemu, do ciężkiej cholery, AC/DC nie grają tak na swoich płytach. O ile Highway To Hell to utwór często przez metalowców przerabiany, to już It's A Long Way To The Top z drugiej płyty Australijczyków „Dirty Deeds Done Dirt Cheap” to już zupełnie inna bajka. Kiedy usłyszałem go w wersji Iced Earth dotarło do mnie, że ta prosta piosenka to prawdziwy killer. W oryginale brzmi dość płasko, chociaż Bon Scott robi co może, by wykrzesać z niego trochę ikry. Przerobiony, staje się mięsistym kawałkiem, który chociaż odbiega od stylu Iced Earth, spokojnie mógłby znaleźć się na ich płycie. Szkoda tylko, że nie pokombinowali z typową dla AC/DC banalną partią perkusji. Kapitalnie wypadają również wersje Number Of The Beast oraz Hallowed Be Thy Name Iron Maiden. Bliskie oryginały, a jednocześnie podminowane tą charakterystyczną dla Iced Earth motoryką, prawie epickie (szczególnie ten drugi). Barlow co prawda momentami nie jest w stanie wyciągnąć takiej góry, jak Dickinson, ale i tak całość brzmi świetnie, zwłaszcza Hallowed Be… – zresztą ja się podpisuję pod każdą wersją tego numeru, bo gorzej niż Cradle Of Filth nie można go było zmasakrować…

Ów mankament, polegający na trudnościach z utrzymaniem wysokich dźwięków daje się we znaki szczególnie w przypadku Screaming For Vengeance Judas Priest, gdzie wyraźnie słychać wysiłki wokalisty. Nadąża on jednak spokojnie za resztą kapeli, która nie zwalnia ani na moment w tym kawałku. Udana jest przeróbka Dead Babies Alice Coopera. Ale tylko udana. Chyba za blisko jej jednak do oryginału – bardziej słychać twórcę, niż przetwórcę. No i jeszcze Black Sabbath, wiadomo czyje… Wersja Iced Earth jest udana, ale bez przesady. Mam wrażenie, że odegrali to trochę na siłę, żeby tylko coś Sabbatów dołożyć. Bo wykonanie Iced Earth jest raczej przeciętne, chociaż wszystko jest jak najbardziej na swoim miejscu. Ja jednak ciągle mam w pamięci najlepszą, moim zdaniem, wersję tegoż numeru autorstwa Type O Negative – tajemnica, napięcie, chory klimat, wszystko w jednym – i zawsze czekam na ten moment, kiedy zawodzą słowa „please God help me”, a głośniki niszczy potężny riff, który jak lokomotywa demoluje wszystko na swojej drodze. Ech…. piękne…

Podsumowując: „Tribute To The Gods” to świetna robota fachowców-artystów. We wszystkich utworach słychać wyraźne piętno Iced Earth, dzięki czemu spokojnie widziałbym niemal każdy z zawartych tu numerów na regularnych płytach Amerykanów. Na szczęście Iced Earth jest na tyle silnym zespołem, że nie zadowolił się zwyczajnym odegraniem zadanego materiału, ale też nie przesadził z ingerowaniem w kompozycje. I w tym siła tego albumu. Zdecydowanie polecam każdemu fanowi Iced Earth oraz kapel, których utwory tu się znajdują. No i generalnie każdemu.

ocena: 4/5

Powrót do góry