LACRIMOSA „Echos”

Nienawidzę tej płyty.
Być może nie powinienem tak naprawdę o tym pisać, ale musze powiedzieć szczerze: nie mam pojęcia, jak podejść do Echos. Bo z jednej strony jest to album, przed którym padam na kolana, jeśli chodzi o konstrukcję utworów albo o ten jedyny i niepowtarzalny klimat właściwy tylko Lacrimosie.
Ale z drugiej strony znowuż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest to płyta bardzo niezdecydowana, jakby Tilo Wolff nie bardzo wiedział, co zrobić teraz ze swoją muzyką.

Generalnie Echos stanowi wypadkową dwóch ostatnich studyjnych produkcji Lacrimosy: Elodii oraz Fassade. Trudno wskazać, który album wziął górę na nowej propozycji duetu. Jest tu coś zarówno z orkiestrowej Elodii, jak i z prostszego, bardziej rockowego Fassade.

Jeśli spojrzeć na orkiestrowo – klasyczny odcień Echos, to prezentuje się ona zarówno potężnie, jak i nieco pretensjonalnie. Nie ulega bowiem wątpliwości, ze Tilo Wolff nie jest kompozytorem, który śmiało potrafi dorównać klasycznym twórcom. Należy mu jednak zwrócić honor, ponieważ swoje dzieła tworzy nie odwołując się wprost do dokonań któregokolwiek z kompozytorów. W rezultacie wychodzi konglomerat wpływów, w którym słychać i coś z ogromnego wagnerowskiego patosu, i trochę z romantyzmu Beethovena, sporo z Mozarta – tej jego specyficznej melodyki. Próżno wymieniać wszystkie dźwięki, które w jakiś tam sposób kojarzą się z dziełami wielkich twórców. Dość, że na Echos odnaleźć można to, co dwieście, trzysta lat temu ukształtowało muzyczną wrażliwość Europejczyków oraz co w takiej, czy innej formie słychać w nawet najbardziej skrajnych odmianach Muzyki. Przepięknie zinstrumentalizowany Kyrie, który otwiera tę płytę, trwa ponad 12 minut i najlepiej chyba ilustruje te kilka powyższych zdań. Jest to najbardziej – jak dotąd – spójne dzieło Tilo Wolffa, jeśli chodzi o jego dokonania orkiestrowe. Spójne, ponieważ mimo nasuwających się co chwila skojarzeń ani przez chwilę nie mam wątpliwości, ze jest to kompozycja szczera, nie próbująca na siłę kopiować stylu mistrzów. Jak nazwać taką muzykę? Czy jest to ciągle rock gotycki? Raczej nie? Można pokusić się o termin neoneoklasycyzm – ale to chyba przegięcie.

W pozostałych utworach wypełniających płytę klasyki również nie brakuje. W zasadzie w każdej kompozycji słychać przynajmniej smyczki. Eine Nacht in Ewigkeit rozpoczyna i prowadzi aż do końca przepiękne pianino, budzące skojarzenia z twórczością Zbigniewa Preisnera. Pierwsze dźwięki Malina to z kolei klawesyn, który w dalszej części utworu tworzy wspaniałe tło dla smyczków, które w niby walczykowym rytmie współgrają z perkusją. Całości dopełniają rwane, nerwowe riffy gitary – instrumentu wcale nie tak często na tej płycie słyszanego. Ostatni na płycie Die Schreie sind verstummt natomiast stanowi zamknięcie i ukoronowanie albumu, podsumowując wątki obecne w pozostałych kompozycjach. To dzieło, opatrzone podtytułem Requiem, zawiera w sobie i potężne partie chóru i akompaniujące mu smyczki, by za chwilę zmienić zupełnie klimat i przejść do zwykłego – niestety tylko zwykłego – rockowego grania.

Ale oprócz motywów ewidentnie kojarzących się z muzyką klasyczną, na Echos pojawia się coś, czego jeszcze na płytach Lacrimosy nie było. A przynajmniej nie było tak wyeksponowane. Oto bowiem w dwóch utworach, Apart oraz Ein Hauch von Menschlichkeit, natykamy się na dźwięki kojarzone z klimatami trip-hopowymi, bliższe Massive Attack albo Portishead. Musze przyznać, że – mimo zaskoczenia – połączenie takiego grania z instrumentarium raczej klasycznym pozostawia dobre wrażenie. Apart, zaśpiewany przez Anne Nurmi, to jeden z najjaśniejszych punktów albumu, chociaż jako żywo kojarzy się z Portishead. Zastanawiam się, czy można zatem sformułować zarzut, że Lacrimosa zbytnio dryfuje w kierunku nowoczesnej muzyki, ale jeszcze nie do końca chce się rozstać z muzyką klasyczną, więc nie wie, co ze sobą zrobić.

Być może jest to zarzut, jeśli wziąć pod uwagę, że mocnego, rockowego grania – jakie dominowało jeszcze chociażby na płycie Stille – jest tu jak na lekarstwo. Promujący album singiel Durch Nacht und Flut sugerował, że – wzorem Fassade – na Echos więcej będzie gitar i melodii. Nic z tego. Utwór wybrany na singiel to niestety najsłabszy numer na całej płycie, w dodatku zupełnie nie reprezentatywny dla Echos.

Jak zatem w jednym zdaniu określić nową płytę Lacrimosy? Cóż, pokazuje ona zespół stojący na rozdrożu. Tym razem jednak droga rozwidla się w trzy strony: klasyczną, rockową, nowoczesną. Osobiście chciałbym, żeby Tilo Wolff i Anne Nurmi podążyli w nowoczesną stronę, zaglądając od czasu do czasu na klasyczny trakt.

ocena: 3/5 lub 4/5

Powrót do góry