SUMMER SLAUGHTER TOUR 2009 – NECROPHAGIST, ENSIFERUM, DARKEST HOUR

Skład: BLACKGUARD, AFTER THE BURIAL, ORIGIN, BENEATH THE MASSACRE, DYING FETUS, WINDS OF PLAGUE, BORN OF OSIRIS, DARKEST HOUR, ENSIFERUM, NECROPHAGIST.

Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było dostanie się na stację Metra CTA. Tak sobie dojechaliśmy do downtown i po krótkiej trasie na piechotę doszliśmy do House Of Blues o godzinie 1.30pm czyli wtedy kiedy cały show się zaczął. Skasowaliśmy bileciki nabyte przed koncertem oraz tuż przy drzwiach (ci którzy nie kupili ich wcześniej). Kupa ludzi, całe House Of Blues zapchane metaluchami, hardcorowcami, i innymi podkulturami do ostatniego metra kwadratowego powierzchni stojącej jak i siedzącej przeznaczonej dla VIPów. Ludzie niecierpliwie czekali na swoje ulubione kapele i wszędzie prowadzone były dyskusje kto co zagra i jak zagra. Większość metaluchów oczywiście niechętnie podchodziło do death/metalcore’owych składów z WINDS OF PLAGUE, BORN OF OSIRIS, AFTER THE BURIAL czy BENEATH THE MASSACRE i cokolwiek miało breakdowny. Głównymi faworytami zdecydowanej większości publiczności było ENSIFERUM, DYING FETUS, NECROPHAGIST oraz ORIGIN. Jak już więc wspomniałem dostaliśmy się tam kiedy jeden z lokalnych supportów grał. Jednak nie było to nic wartego zapamiętania czy uwagi. Koncert się zaczął dopiero od prawdziwego składu Summer Slaughter, który rozpoczął folk metalowy zespół z Kanady…

…BLACKGUARD za pomocą swojego napakowanego ale za to jakże miłego i charyzmatycznego wokalisty Paula rozkręcił całą publiczność. Kapela nowa na rynku muzycznym, a prześwietnie nakręciła atmosferę. Od samego początku były moshpity i circle pits. Ludzie skakali i się bawili. Wokalista fruwał po scenie i zachęcał publiczność do współpracy. Jest pare interesujących rzeczy o tym zespole, mianowicie należy wspomnieć iż ich klawiszowiec Jonathan Lefrancois-Leduc udziela się również w nowym projekcie EX DEO. Kolejną rzeczą, która całkowicie zaskoczyła widownię była osoba zasiadająca na perkusji, może nie znana ale ta pani ma na imię Justine Ethier. Właśnie to, że jest kobietą z wysokimi umiejętnościami zwróciło uwagę tłumu na ten zespół, który już po tym występie zyskał wielu fanów kiedy by spojrzeć na tłumy przy stolikach z merchandise BLACKGUARD. Bardzo dobry, solidny i energetyczny początek.
Kolejnym zepołem pojawiającym się na scenie był AFTER THE BURIAL. Melodyjny deathcore. Osobiście nie znam tego zespołu ani trochę, chociaż gdybym miał porównać go do innych z tego gatunku to niestety jest cienki i tak samo słabo wypadł na Summer Slaughter. Nic specjalnego naprawdę, nawet breakdowny były hmm dziwne, oryginalne ale w złym znaczeniu…
Po AFTER THE BURIAL nadszedł czas na jeden z bardziej wyczekiwanych składów tegoż popołudnia – ORIGIN. Panowie nie srali się za bardzo, przywitali ładnie i zaczęli napierniczać. To pierwszy skład tego dnia na jakim opadła mi szczęka a opadła kilka razy później. Największym hitem jaki zagrali był tytułowy kawałek z ostatniego ich albumu „Aftermath”. Duży wokalista, świetny technicznie gitarzysta, dziki pokręcony i nadzwyczaj szybko basista oraz turbo-szybki perkmen roznieśli ludność. Wszyscy byli zadowoleni po tej pierwszej prawdziwej dawce brutalności. Dla niektórych po koncercie ORIGIN pozostało najlepszą kapelą podczas Summer Slaughter w Chicago.
BENEATH THE MASSACRE też bez żadnych specjalności weszli i zaczęli po prostu grać. Kapela momentami bardzo dobra, niestety niektóre breakdowny psują ich „dobroć”, bo po prostu moim zdaniem nie pasują. Chociaż zespół ten lepszy był od pierwszych dwóch, nie pobił jednak poprzedzającego ich ORIGIN. Niestety nie miałem wcześniej styczności z BTM więc to będzie na tyle co do nich. W podsumowaniu nic specjalnego… poszło się wtedy na papierosa do łazienki.
Po piętnastu minutach czekania słychać zza zamkniętej kurtyny próby nagłośnienia. Kiedy się odsłoniła cały set był ustawiony. Za kilka minut weszła na scenę trójka muzyków bardzo mocno rozpoznawalnych. Duży basista, który kiedy śpiewa sprawia wrażenie szczęśliwego i łysy gitarzysta sprawiający wrażenie mordercy oraz perkmen uwielbiający napierdzielanie w werbel i po stopkach. Pierwszy kawałek – „Homicidal Retribution” i ludzie wpadli w szał. Nie było miejsca pod sceną żeby nie zostać wkręconym w moshpit. DYING FETUS zaczęli bardzo mocno od początku. Następnymi hiciorami jakie się pojawiły to „Kill Your Mother Rape Your Dog”, a następnie „Grotesque Impalement”. To była rzeźnia… nie dziwne, że mnie wszystko bolało dzień po koncercie. Tak to jest w moshpicie (hehe). Jednak DYING FETUS pomimo, że byli świetni bez dwóch zdań zeszli tak szybko i po prostu ze sceny jak i się pojawili. Bez żadnych specjalności. Ciekawą rzeczą był tu brak drugiego gitarzysty. Gdzie on się podział? Nie mam pojęcia szczerze ale nie zrobiło to wielkiej różnicy oraz nie powstrzymało mnie przed nabyciem koszulki z ich logiem w merchandise.
Po chwili przerwy na oblanie się wodą po morderczym moshpicie WINDS OF PLAGUE weszło na scenę. Spostrzeżenia co do WOP: ludzie zarzucają wokaliście rapowanie, a przynajmniej tak się porusza. To jest akurat fakt. Nie wiem też dlaczego ludzie robią taki gest podczas ich grania, wszyscy machają łapami w górze jak na koncercie 2PAC czy coś takiego… mniejsza z tym, mnie to jednak nie przeszkadza. Co do tego zespołu miałem mieszane uczucia. Mało zawału nie dostałem… WINDS OF PLAGUE bez żadnej zapowiedzi i bezprecedensowo zaczęli potężnie wyjechali z „Decimate The Weak”. Zdecydowanie najlepszy kawałek jaki zagrali. Nawet pani grająca na klawiszach Kristen Randall śpiewała refren, a może raczej…growlowała. Całkiem dobrze jej to wychodziło. Co mnie jednak smuci, nie było słychać jej klawiszy chyba, że wszyscy przestali grać albo nastąpił ten klawiszowy moment w „The Impaler”. Klawiszówka nasłuchała się również krzyków „Show your tits!”, z którym wszyscy się zgadzali i mieli nadzieję to zobaczyć. Bez sukcesu jednak. WOP zapodali jeszcze jakiś nowy kawałek ale nie kojarzę go za bardzo niestety… Ktoś tam krzyknął, że im się nie podoba i wokalista jest do kitu, więc wokalista odpowiedział, że jego to nie obchodzi, bo jest teraz na scenie ale jak taki mądry to żeby poskakał poza koncertem. Hm… ja nie wiem czy to dobry pomysł bo wokalista to kupa mięśni… Wracając do muzyki gitarzyści pokazali klasę. Breakdowny jednak były na minus, było ich nieco za dużo i lekko denerwujące się zrobiły ALE zajebistym uczuciem było czuć ten bas przepływający po całym pomieszczeniu podczas breakdownów. MOC.
Po WOP pojawiła się grupa BORN OF OSIRIS. Kolejny skład powoli podbijający core’owy rynek. Po raz kolejny – kapela całkowicie nie znana dla mnie z racji, że to nie mój typ muzyki. A szkoda, bo niestety za dużo na ich temat tez nie mogę napisać. Chicagowska kapela ma bardzo młodych i utalentowanych muzyków. Jednakże z racji, że nie jestem fanem takiego grania nie zwrócili jakoś zbytnio mojej uwagi. Fakt – grali czysto i ładnie jednak ich styl nie każdemu podpał. Nie zrobili jakieś specjalnej burzy w tłumie w porównaniu do WOP, ja których czekała całkiem duża część publiczności.
DARKEST HOUR – zdecydowanie najbardziej energetyczna kapela tego już potem wieczora. Banda wesołych ludzi skaczących dosłownie po scenie jak i po swoich kolegach. Śmieszni scenicznie, widać, że dla nich była to dobra zabawa. Muzycznie nic specjalnego również bez większego halo, lecz nadrabiali scenicznością i ciekawie było popatrzeć na szalonych młodziaków, którzy wypadli lepiej niż AFTER THE BURIAL i BORN OF OSIRIS moim zdaniem.
W końcu! Publiczność ze zniecierpliwieniem stała czekając na jedną z gwiazd – ENSIFERUM. Widząc podnoszące się logo nastały nawoływania do finów. W tłumie widać było kilka osób w kiltach i barwach wojennych na twarzy; wiadomo kogo przyszli zobaczyć. Finowie powolutku zaczęli się rozstawiać, schowali się i ponownie wkroczyli na ciemną już scenę oświetloną jedynie reflektorami. Opasani w fińskie flagi na typ kiltu wikingowie z gołymi klatami (oprócz pani na klawiszach) rozpoczęli swój show od kawałka intra, a tuż po nim „Hero In A Dream”. Szał. Wszyscy wpadli w szalony circle pit, zrobiło się bardzo gorąco. Jako drugi był „One More Magic Potion”, więc ludzie sobie tańczyli oraz śpiewali z zespołem. Między piosenkami muzycy za dużo nie mówili, a przedstawiali kawałki. Kolejny na liście był „Deathbringer From The Sky”. Następnie „Into The Battle”, na którym znowu publiczność porwała się na obijanie w wielkim okręgu ludzi napadniętych przez szał berserkera. Po tym nastąpiła chwila zabawy. Wokalista zapytał abyśmy wszyscy śpiewali „ta-tarara ta-tarara” w trakcie jakże znanej melodyjki. Tak rozpoczęło się vikingowe szaleństwo podczas „Iron” gdzie wszyscy śpiewaliśmy owe „ta-tarara ta-tarara” kiedy następowała główna melodia. To była dobra zabawa. „Potem mogliśmy jeszcze usłyszeć „Token Of Time” oraz „Ahti”. To był zdecydowanie jeden z najlepszych show tamtego dnia, ludzie byli tym bardziej zadowoleni kiedy zespół obiecał powrót w jesieni 2009. Amerykanie kochają ENSIFERUM i się nie dziwię. Brakowało mi jedyne więcej starych kawałków takich jak „Battle Song” czy „Windrider” ale być może załapię się na to w jesieni.
Jako ostatnim dziesiątym zespołem było NECROPHAGIST. Tak tak… bardzo już znane trio istniejące od 1992 roku, które nagrało jedynie 2 dema i 2 LP, lecz ich popularność ani trochę nie spada i oczekiwania było olbrzymie, aby och zobaczyć. Muzyka była tak cudownie techniczna, widok muzyków wykonujących te dźwięki było niebem dla oczu. Nie było mowy o pójściu w moshpit, tutaj było trzeba stać i patrzeć. Bezbłędny zespół, świetnie przyjęty. Przed otwarciem sceny słyszeliśmy „Achtung achtung Chicago!”, co podnieciło publiczność. To było coś niesamowitego patrzeć na trójkę świetnych muzyków. Leworęczny basista szaleńczo szybki wykonujący ładny tapping oraz wokalista z gitarą, z której potrafił wyciągnąć mordercze riffy oraz dzikie solówki. Drugi gitarzysta się jakoś nie pokazywał za bardzo jednak perkmen też odwalił bardzo dobry kawał roboty. Na ich setliście można było usłuszeć między innymi: „Seven”, „Stabwound”, „Only Ash Remains”, „Foul Bdy Autopsy” czy też „Intestinal Incubation”. Ciężko opisać tak świetny show, bo dosłownie wszystko było świetne. Więc NECROPHAGIST jednym słowiem można powiedzieć, że zasłużył na miano headliner’a tej trasy. Zdecydowanie.

W dużym skrócie był to festiwal mocnej muzyki, z potężnymi breakdownami, szalonymi muzykami wycinającymi dzikie solówki lub też festiwal dziwnych basistów. Każdy z nich miał co najmniej pięcio-strunowy bas grając na nim palcami jak wymiatacz gitarowy kostką na gitarze. Basista ENSIFERUM zaskoczył wszystkich siedmio-strunowym basem (!) z podświetlanymi progami. To była fajan rzecz. Dużo ludzi, zróżnicowane gusta muzyczne publicznośco jednak podobne oczekiwania 3 w sumie obozów – fanów deathcoru, death metalu oraz viking metalu. Wszystko przebiegło bez problemów organizacja była świetna. Jednak jest jedna rzecz, która wszystkim nieco humory zepsuła. Decrepit Birth oraz Suffocation nie pojawili się w Chicago. Nie znam powodów, lecz i mnie również to przygnębiło nieco, tym bardziej, że bardzo liczyłem na ujrzenie DB ale cóż… może innym razem. Zdjęć bez photo pass także nie było można robić więc niestety wizualności uwiecznionych w plikach nie przyniosłem, a te które zrobiłem telefonem były bardzo marne i wyglądała jak kolorowa kupa na czarnym tle więc nie ma sensu nawet tego pokazywać… Mimo wszystko było warto – takie kapele za 35$? To jest prawie nic. Mam nadzieję, że w następnym roku skład będzie tak samo dobry albo i nawet lepszy!

Powrót do góry