ROCK ALTITUDE FESTIVAL 7 – AGNOSTIC FRONT,NAPALM DEATH,LOFOFORA, KARMA TO BURN, THE SECRET

Minęły dwa lata, zanim kolejny raz, ja i moja żona, mogliśmy być gośćmi na siódmej edycji Rock Altitude Festival, który corocznie odbywa się w szwajcarskim miasteczku Le Locle… Tym razem, wcześniej postaraliśmy się o akredytację i po wymianie kilku maili z Lucie Courvoisier i przesłaniu naszych fotek do identyfikatorów otrzymaliśmy wstęp na jeden dzień (trzydniowego) festiwalu.

Na każdy dzień były zaproszone zacne gwiazdy z różnych gatunków muzycznych. Jednak by nie nadużywać gościnności ustaliliśmy, że będziemy widzami drugiego dnia. W zasadzie wybór był prosty gdy okazało się, że w piątek headlinerami będą AGNOSTIC FRONT i NAPALM DEATH. Chociaż występ MOGWAI (który ostatnio bardzo lubię) w sobotę też nas kusił. Jednak hardcoreowo-metalowe dźwięki przeważyły. W tym roku drugiego dnia królował rożnej maści Hardcore, aczkolwiek nie była to reguła, gdyż powiało też Stoner Metalem. Ponadto twórczość AGNOSTIC FRONT i NAPALM DEATH znam od ponad 20 lat. Szczególnie NAPALM DEATH darzę ogromnym sentymentem. Pamiętam jak jeszcze w podstawówce kupowałem ich albumy na kasetach… A w pozostałe dni (jak wynikało z opisu) było głównie Rockowo z wpływami Trip Hopu i Folku…

Nauczeni doświadczeniem (z 5 edycji festiwalu) na koncert udaliśmy się prawie punktualnie by nie przegapić żadnej kapeli. Przy wejściu, po krótkiej francusko-angielskiej rozmowie otrzymaliśmy nasze identyfikatory i folder (zawierający szczegółowy program festiwalu z mapką terenu, informacjami organizacyjnymi, informacjami o zespołach i sponsorach). Następnie krótka i miła rozmowa z ochroną… i byliśmy już na terenie festiwalu… Jeszcze było niewielu maniaków ostrego grania, więc swobodnie mogliśmy przypomnieć sobie topografię terenu. Jak zwykle było sporo minibarów z fast-foodem i napojami (w tym alkoholowymi, jak piwo czy absynt) oraz spory plac gdzie można było usiąść przy stolikach by spożyć zakupiony towar. Nie zabrakło też stoisk z typowymi gadżetami dla fanów muzyki rockowej (stylowa odzież, płyty cd i winyle oraz różne dodatki czy pamiątki)…

Oczywiście były dwie sceny – mała i duża – obie zadaszone, z pobliskimi minibarami. A zatem każdy słuchacz mógł swobodnie upajać się muzyką z napojem w ręku czy też popalać papieroska bez obawy, że ochrona zepsuje komukolwiek wieczór. Wszystko zależy od organizacji, która tutaj była bardzo profesjonalnie rozwiązana…

Fani masowo przybywali. Przekrój wieku był ogromny (od nieletniej młodzieży po dojrzałych weteranów muzyki rockowej). I tutaj także zauważało się, że Szwajcaria jest krajem przyjaznym dla wielu nacji. Głównie przeważali osoby ciekawie ustylizowane na fanów szeroko pojętego Rocka, aczkolwiek nie była to reguła…

Pierwsze dźwięki oznajmiły nam, że na małej scenie zainstalował się szwajcarski SIX MONTHS OF SUN, który zaprezentował kilka instrumentalnych utworów w Stoner Rockowo-Metalowym wydaniu. Jednak jak to bywa na początku koncertu, pod sceną było prawie pusto. Muzyczka była przyjemna (w rockowym sensie) i stylowa. Po kilku fotkach udaliśmy się po złocisty napój i zabawiliśmy się w łowców głów – czyli fotografowanie nadchodzących koncertowiczów.

Po krótkiej przerwie, na dużej scenie pojawił się amerykański MONGOLOIDS, z repertuarem klasycznego Hardcore'a w stylu BIO-HAZARD. Było ostro, żywiołowo i specyficznie melodycznie… lecz jeszcze wciąż pusto pod sceną…

Fani wciąż napływali, a koleją kapelą był TAKE OFFENCE, również pochodzący ze Stanów zespół grający Punk Hardcore z bardzo żywiołowym wokalistą, który skakał po scenie jak oszalały, co utrudniało złapanie go w kadr obiektywu. A swoją agresywną muzykę urozmaicali ostrymi solówkami i rozbudowanymi partiami gitary basowej, co znacznie przykuło moją uwagę…

Gdy pojawił się szwajcarski COILGUNS, pod sceną nazbierało się już sporo gości. Chyba nie bez powodu. Jakby wiedzieli, że będzie jakieś show. COILGUNS to nietypowe trio (wokalista, gitarzysta i perkusista) określające swoją muzykę jako Hard Power Violence. A dla mnie było to coś w stylu Sludge Metalcore'a – ostre, agresywne granie ze sporą dozą histerii oraz transowych zwolnień. Wokalista skakał po scenie jak kozica górska. W pewnym momencie wskoczył w tłum z rozciągniętym przewodem od mikrofonu… Bez obawy… powrócił i na jakiś czas zainstalował się kilka metrów nad sceną, na ogromnym głośniku by stamtąd wydobywać z siebie agresywne wrzaski… Zszedł na scenę i wspólnie z perkusistą wystukiwał transowe rytmy… i tak zakończyła się przygoda z COILGUNS. Przyznam, że w sumie było to dość oryginalne i chyba powrócę do tej kapeli na MySpace…

Zanim przenieśliśmy się na małą scenę by posłuchać KEHLVIN zrobiliśmy sobie przerwę na browar. Zresztą nagłośnienie było na tyle mocne, że z powodzeniem można było słuchać kapeli z poza namiotu… więc siedząc przy stolikach słuchaliśmy szwajcarskiego kwartetu, pochodzącego z pobliskiego miasteczka Le Chaux-de-Fonds. Kolesie grali progresywny Hardcore z wpływami Sludge i Emo. Z ich muzyką zapoznałem się już wcześniej na MySpace ale koncertowe wydanie zespołu było o wiele lepsze. Zrobili na mnie ogromne wrażenie swoją grą – pełną wybuchowych emocji, zabarwioną melancholią i progresywnymi wstawkami na gitarach…

… Nadszedł czas na pierwszą gwiazdę – LOFOFORA! Francuscy metalcore'owcy! Pod główną sceną było już dawno tłoczno. Fosa pod sceną była idealną miejscówką dla dziennikarzy i reporterów – bez przepychanek i na pełnym luzie… A LOFOFORA swoją mroczną i agresywną muzyką rozgrzała publiczność, która doskonale znała teksty utworów (skandując je razem z wokalistą). Gdy zagrali utwór „Utopiste” również i mi udzieliła się ekstaza publiczności. LOFOFORA stworzyła totalny klimat podkreślany wyśmienitą grą świateł i oczywiście francuskimi lirykami…

Następnie THE SECRET, czyli włoskie trio zainstalowało się na bocznej scenie i rozpoczęło swoje mroczne kompozycje, oscylując wokół Gridncora i Sludge Metalu ale z ponurym Black Metalowym klimatem… Świetlista czerwień zalała scenę… mistyczny klimat… opętanie… histeria…

… Wreszcie czekaliśmy na jednego z headliner'ów – NAPALM DEATH!… Przed dużą sceną zaczęło robić się naprawdę tłoczno. W międzyczasie odbyło się oficjalne wręczenie konkursowej nagrody – gitary elektrycznej. Nie wiem jakie były zasady konkursu. Widziałem tylko jak prowadzący koncert wyczytują szczęśliwca i wręczają mu nowiuśką gitarę. Następnego dnia festiwalu była do wygrania gitara basowa. Och… kiedy w Polsce będą takie atrakcje?… W końcu na scenie pojawił się NAPALM DEATH. Nerwowo obserwowałem muzyków, próbując ich rozpoznać – Mark „Barney” Greenway – jest, Mitch Harris – jest, Danny Herrera – jest, a kim jest młody, łysy basista, to chyba nie jest Shane Embury – nie znam go. Ponadto później na krótką chwilę pojawił się jeszcze jakiś inny basista. Zgłupiałem totalnie. Ale nie ważne, może przeoczyłem jakąś informację… Mimo wszystko NAPALM DEATH swoją wściekłą muzyką masakrycznie miażdżył, kruszył i rozpruwał na strzępy. Była naprawdę ostra jatka, a fani szaleli w amoku. W pewnej chwili, Harrisowi zerwała się struna, więc był czas na odpoczynek by ponownie weterani Grindcore'a mogli uderzyć swoją brutalną sieką. Barney szalał na scenie jak opętany wykonując rachityczne wygibasy. Anglicy grali ponad godzinę i chociaż nowsze kawałki już nie robiły na mnie takiego wrażenia, to te stare jak „Siege of Power” obudziły wspomnienia i przyprawiały o ekstatyczne dreszcze…

… Po ultra szybkim łomocie pojawili się również oczekiwani przeze mnie amerykańscy stonersi z KARMA TO BURN. Z małej sceny powiało specyficznym, stylowym, ciężkim i melodyjnym  klimatem – szkoda, że tylko instrumentalnym. Widać było, że gitarzyści mają opracowaną choreografię, przybierając specyficzne pozy. Szczególnie gitarzysta William Mecum kojarzył mi się z Lemmym, z MOTORHEAD…

… Około drugiej nad ranem mieliśmy za sobą ponad osiem godzin totalnego jazgotu. Zmęczenie dawało znać o sobie, więc orzeźwialiśmy się zimnym piwem czekając na ostatnią gwiazdę… AGNOSTIC FRONT dumnie wkroczyli na scenę. A pod sceną nastąpiło przetasowanie fanów. Długowłosi kulturalnie ustąpili miejsca fanom klasycznego Hardcore'a. No i zaczęło się! Totalnie żywiołowe, ciężkie i specyficznie melodyjne granie, łatwo wpadające w ucho. Aż trudno było się skupić na robieniu zdjęć. Nigdy nie byłem fanatycznym zwolennikiem AGNOSTIC FRONT, ale to co zaprezentowali na scenie zwaliło mnie z nóg. Energiczna żywiołowość! Wokalista – Roger Miret często wchodził z interakcje z publiką zachęcając ich do wspólnego szaleństwa… Utwory „Form My Familly”, „Us Against The World”, „Crucified”, „Gotta Go” czy „Riot, Riot Upstart” zwaliły mnie z nóg… Vinnie Stigma (gitarzysta i najstarszy stażem członek AGNOSTIC FRONT) zobaczył moją obecność w fosie. Wymieniliśmy się porozumiewawczym spojrzeniem i miałem chwilę bezruchu by spokojnie zrobić fotki. Według mnie AGNOSTIC FRONT był numerem jeden tego dnia. Ci bogowie Hardcore'a są naprawdę nieśmiertelni!

… Było bardzo późno, a raczej bardzo wcześnie (nad ranem). Około 3.00 wracaliśmy do domu. Nawet nie w głowie było nam pozostanie do końca, na coś w stylu after party przy muzyce jednoosobowego projektu z Niemiec T.RAUMSCHMIERE tworzącego dźwięki Electro… Wracając, dzieliliśmy się wrażeniami – idealna organizacja, przyjacielska atmosfera. Zastanawialiśmy się czy wśród słuchaczy byli jacyś Polacy oprócz nas? Przewijał się jeden koleś w koszulce BEHEMOTH'a (mówiący po francusku), który pod koniec koncertu ułożył się wygodnie na trawie upojony koncertem, hahaha. Czy to był Polak? Nie śmieliśmy przerywać mu jego błogiego snu, hahaha…

… A nazajutrz rano (a w zasadzie już za kilka godzin) mieliśmy umówioną wizytę w wytwórni legendarnego trunku – Absyntu – połączoną z degustacją, więc tym bardziej śpieszyliśmy się do domu na krótki wypoczynek…

W naszym dziale „Galeria” możecie zobaczyć zdjęcia z koncertu – poszczególnych kapel, jak i zdjęcia fanów.

Powrót do góry