DILLINGER ESCAPE PLAN, POISON THE WELL, BURST, LIQUID GOD

Klub jak klub, niezły wystrój, sporo ludzi, atmosfera (choć mogło mi się zdawać po pijaności). Kiedy już doszedłem do siebie po podróży łykając lek dobry na wszystko, zaczął się gig. Pierwsza wystąpiła lokalna, nie związana z trasą, kapela Liquid God. Zagrali pedalsko, gdzieś tam czuć było jakąś moc, ale kiedy wystąpiły następne grupy dopiero można było odczuć przepaść je dzielącą. Bezapelacyjnie najsłabszy punkt programu, przedstawienie na tyle udane, że nie pozostawiło w mojej pamięci nawet siedemnastu mgnień wiosny.


Potem przyszła kolej na Szwedów z Burst i od tej chwili można już tylko wszystko chwalić. Kiedy zaczęli grać, bardzo mocno zaczęło ciągnąć mnie pod scenę ale oparłszy się pokusie czekałem na rozwój wydarzeń. A Burst energetycznie, hard-core’owo, z jajami, poprawnie ideologicznie. Występ bardzo udany.
Niestety Poison The Well nie obejrzałem. Stylistyka podobna do poprzedników ale jeszcze lepiej, czego dowiedziałem się od osób trzecich. Spotkałem się nawet z opinią, że był to najlepszy występ na imprezie. Mówi się trudno, ja zbierałem siły na gwiazdę.
Starym, sprawdzonym sposobem (mało ma on wspólnego z humanitaryzmem) dotarłem pod scenę i zająłem pole position do szturmu na pierwszy szereg. Dillinger wyszedł niby to osłabiony brakiem Briana Benoit, który to poddać się musiał operacji którejś z kończyn i nie uczestniczył w tej trasie (zastępował go koleś o bliżej nie znanych mi personaliach), ale żeby było to słychać i widać nie powiem. Drugi utwór oglądałem już dzielnie obejmując odsłuch i machając dynią, w przerwach tego chlubnego zajęcia obserwując scenę.

To był istny wulkan. Widziałem koncerty bandu w komputerze ale na żywo zostałem zabity. I tak powinno być zawsze. W ogóle powinno się zakazać wydawania płyt, a zespołów tego pokroju słuchać jedynie na koncertach. Może to by odciągnęło wasze dupska od monitorów.
Ben Weinman starał się nie być uchwytny dla migawek aparatów fotograficznych. Wszędzie było go pełno, na wiośle popierdalał z przodu, z tyłu, na plecach, cały czas w ruchu. Starałem się uważać co by nie skakał mi po paluchach. Liam Wilson falował, to trzeba zobaczyć na własne gały. Chris Pennie sukcesywnie zmniejsza swój zestaw pod kątem kotłów, grał tylko na centrali, werblu i dostawianym, ale jeśli słyszeliście jego grę na płytach to tu było jeszcze dynamiczniej. Zaś nie obarczony instrumentem wokalista, szanowny Greg Puciato, konkurował skutecznie z Weinmanem w szybkości zmieniania położenia w pionie i poziomie. Doszedł on przed nagraniem ostatniej płyty, od razu stanął na wysokości zadania, a jego śpiew chwalił sam Patton. Powiem jedno: łupi się jak sześć skurwysynów.


W tym, dobrze ponad godzinnym secie, chłopaki zaprezentowali utwory głównie z ostatniego, najbardziej dojrzałego albumu. Ręce można było połamać sobie przy Panasonic Youth, Phone Home, Baby's First Coffin czy Setting Fire To The Giants z Miss Machine, When Good Dogs Do Bad Things z EP Irony…, Sugar Coated Sour, 43% Burnt, Destro's Secret i The Running Board z Calculating Infinity, a wreszcie Mullet Burden z Under the Running Board. Więcej grzechów nie pamiętam ale obiecuję się w życiu nie poprawić. Za to, wszystko co napisałem nagłośnione zostało idealnie, wszyscy chwalili akustykę, i pomimo muzyki pozornie chaotycznej, granej bardzo żywiołowo, słychać było wszystko. Podsumowując: występ świetny, energia rozwalała wszystko na swej drodze, i aż dziw bierze, że przy takim wydatku energetycznym kolesie są od dwóch lat non-stop w trasie. Tylko pozazdrościć kondycji.

Na koniec akcent patriotyczny. Otóż pod scena językiem urzędowym był polski, a jak już jeden zagadał do mnie po niemiecku i tak okazało się, że jest Rosjaninem i wszystko zastało w rodzinie. Na dodatek taka sytuacja nie przytrafiła mi się po raz pierwszy, ha ha.

Powrót do góry