SHILTON, EARL „Two Rooms (Full Of Insects)”

SHILTON, EARL „Two Rooms (Full Of Insects)” - okładka


W jedynej recenzji tego materiału, jaką udało mi się znaleźć, opisujący materiał stwierdził, że po wysłuchaniu krążka zastanawiał się, czego właściwie słucha Earl Shilton, że nagrywa płyty takie, jak ta. Zaiste, celna uwaga.
Earl Shilton, chociaż Two Rooms to jego pierwszy album solowy, znany jest fanom metalu z bębnienia swego czasu w Bolt Thrower. Od tamtej pory ów perkusista angażował się w różne mniej lub bardziej udane projekty cały czas pracując nad materiałem na swój album. Rezultatem jest oglądający światło dzienne w tym roku krążek Two Rooms (Full Of Insects), który intryguje. Osobiście nie bardzo wiem, co mam o nim napisać. A nie lubię takich sytuacji, kiedy brakuje mi pomysłów nie ze względu na trudności z zakwalifikowaniem materiału, ale ze stwierdzeniem, czy to jest dobra płyta, czy nie.

Trudno powiedzieć. Pustosłowiem byłoby powtarzanie w nieskończoność, że jest intrygująca i interesująca. Ale jest! Muzycznie dominuje tu zdecydowanie black na równi z deathem i grindem. Lecz żeby nie było nieporozumień: to nie jest ani prawdziwy black, ani death, ani grind. Każdy styl muzyczny, jaki przewija się przez Two Rooms podporządkowany jest osobie Shiltona i jego perkusji. To ona gra tu główną rolę. Pozostałe instrumenty (notabene gra na nich sam Shilton) są raczej uzupełnieniem, dość sztampowym dodajmy. Brzmienie gitar niczym nie zaskakuje, riffy też nie są jakieś szczególnie odkrywcze. Wokal obraca się w rejonach deathowych przeważnie bez ambicji wyrwania się ze stylistyki. Prym wiedzie perkusja.

Nie jestem perkusistą. Nigdy nie grałem na garach, nie wiem co i jak. Potrafię wyczuć rytm i rozróżnić tempa. Earl Shilton natomiast wymaga czegoś więcej. Wymaga mianowicie odnalezienia w swojej grze ogromnej ilości wpływów, które ją ukształtowały. To nie jest łatwe zadanie. Jeśli miałbym pokrótce i powierzchownie napisać, co tu słyszę, to byłoby: black + death + czasem kwadratowe granie w stylu Ministry + jakieś jazzowe przebitki momentami + nieśmiałe próby funkowych zagrywek + kilka chwil, gdy słychać rytmy z czarnego lądu. Towarzyszą temu bardzo liczne zmiany tempa, czasem trudno się załapać na jakiś patent, bo ten zaraz mija.

Jednocześnie bogatej i zróżnicowanej perkusji towarzyszy coś, co mnie najbardziej drażni na tej płycie – owe cholernie oczywiste i prostackie czasami gitary. Jest kilka fajnie zaaranżowanych momentów na Two Rooms, jest kilka niezłych pomysłów na brzmienie całości. Ale jednak mam wrażenie, że jest to album typu „sztuka dla sztuki” . Zbyt często bowiem jest nudno i schematycznie. Człowiek męczy się przy słuchaniu i ma ochotę przełączyć na następny numer. Rozumiem muzyczne fascynacje Shiltona, rozumiem chęć zaprezentowania w pełni swoich umiejętności, rozumiem wreszcie artystyczne zacięcie. Ale na litość boską, czy nie można było mniej sennie?

ocena: 3/5

Powrót do góry