IN FLAMES, CARNAL

Ile to już lat? Pięć? Sześć? In Flames zacząłem słuchać jeszcze przed wydaniem „Reroute to remain”, a pierwszą piosenką jaką usłyszałem było „Only for the weak”. Panowie grali już u nas w kraju kilka razy, ale jakoś nigdy mi się nie złożyło, by się na nich wybrać. Na szczęście zwrócili się ku nam ponownie w tym roku i dzięki Metal Mind Productions przywiało ich do Warszawy, na ostatni koncert podczas trasy Sense of Purpose Tour 2009.

Dniem 6 kwietnia, wyjątkowo, bo popołudniu wystartowaliśmy z Martą i Liskiem do Białegostoku, skąd umówiony z nami i poznany przez internet Majkel miał jechać samochodem na koncert. Wszystko poszło jak po maśle i około 16stej byliśmy już w drodze wo Wawy. Dojechaliśmy, wypiliśmy po browcu i udaliśmy się do klubu. Frekwencja – miażdżąca. Progresja wypełniona po brzegi, gig wyprzedany co do ostatniego biletu (w sumie co się dziwić – In Flames ma u nas w Polandzie wielu zwolenników i fanów).

Kiedy weszliśmy, na scenie montował się dopiero support, więc zdążyliśmy strzelić sobie po piwku, zajmując dogodne miejsca niedaleko sceny.

Na pierwszy rzut, wytypowany przez Metal Mind support – zespół Carnal. Chłopy z dobrym warsztatem instrumentalnym, ale muzyka…hmmm. Po koncercie staraliśmy się dojść jaki to gatunek metalu. Thrash to to nie jest, death tez nie…może groove? hmm, nie… Ktoś rzucił hasło 'metalcore' – ale tez nie za bardzo. Tak więc ja określiłem ich muzykę zajebistym tagiem 'hujumuju metal', lub jak kto woli 'bezpłciowe granie'…bo tak właśnie było. Kapela dobra do pomachania baniakiem, czy lekkiego moshu pod sceną, ale nic więcej.
Na plus kontakt z publiką, który był bardzo w porządku. Wokalista rzucił parę sztuk ich płyty 'w ludzi', lecz mi się nie złożyło złapać żadnej. Pograli z 20-25 minut, po czym poczekaliśmy z 15-20 kolejnych minutek, by techniczni zainstalowali sprzęt gwiazdy wieczoru.

In Flames….tu mógłbym pisać i pisać, bo ciężko w jakiś konkretny i treściwy sposób opowiedzieć co się działo przez 1,5 h które grali. Żeby nie słodzić, zacznę od minusów. Po pierwsze – brak Jaspera, drugiego gitarzysty, który aktualnie przebywa na odwyku od alkoholu, a chłopy nie znaleźli zastępstwa i grali na jedną gitarę. Ogólnie mało zauważalne, choć w momentach solówek, brakowało podkładu oraz współbrzmień. Po drugie był to ostatni koncert na tej trasie więc widać było przemęczenie Andersa oraz basisty. Chwilami dało się czuć, że grają bo muszą i nie czują z tego przyjemności – przynajmniej na początku tak mi się zdawało, bo po trzech piosenkach zmieniłem zdanie. No ale…od początku:
Zaczęło się z wielkim hukiem, bo od Pinball Map. Jeden z najlepszych kawałków z Claymana i zajebisty otwierający koncert track. Publika ruszyła pod sceną w bój, a prawie cały klub podskakiwał zsynchronizowany z muzyką. Następnie Anders porozmawiał chwilę z publiką, pośmialiśmy się z żartów i lecą dalej z muzą. Delight and Angers – kawałek z nowej płyty, zagrali bez większych rewelacji. Następnie Drifter, czyli zaczynają się kawałki z RtR (mojego faworyta In Flamesów). Zaczął przeszkadzać mi brak drugiej gitary…ale kiedy weszła wejściówka samplowa z Colony, nie miałem wątpliwości – będzie sieka. I była:) Przy czwartym kawałku, już wszyscy byliśmy spoceni z ekipy jak cholera jasna. A jako czwarty poleciał The Hive, czyli starocie które każdy kocha. Nastąpiła dłuższa przerwa, zgaszenie świateł i zaczyna się – intro z Cloud Connected, specjalnie przedłużone, byśmy mogli nacieszyć się myślą iż zaraz usłyszymy jeden z najlepszych tracków w ich karierze. Tłum oszalał, a z pierwszymi dźwiękami gitar, zaczęliśmy wszyscy skakać i uprawiać headbanging 🙂

Jednym z kawałków z nowej płyty, jest Alias – nie mogłem się przekonać do niego w wersji studyjnej mimo licznych prób, jednak koncertowo był niesamowity. Odbiór live, jest zupełnie inny, o czym nie raz miałem już okazję się przekonać. Chwilka, chwilka i jako przedłużenie seta z SoPu, dostajemy Move Through Me. Potem odśpiewane przez wszystkich Only for the Weak, Touch of Red oraz Disconnected. Czas na uspokojenie (ale tylko dla muzyków, hehe), ponieważ zagrali Come Clarity. Pod sceną sieka, zresztą jak i w całym klubie – chwilami ludzie głośniejsi od Andersa, dawał śpiewać nam prawie pół kawałka 🙂 zajebista sprawa! Przeleciały z wielkim hukiem dwie kolejne piosenki, by zagrali kolejnego faworyta mr Dave'a, a mianowicie Trigger (moja miłość jeszcze za czasów gimnazjum ;p ). Sieka, sieka i sieka (ciężko mi dobrać słowa) oraz ekstaza itp. Na zakończenie Take This Life oraz My Sweet Shadow.

Zmęczona kapela pożegnała się i zeszła ze sceny bez bisów. Ja ledwo żywy, spocony, bez oddechu, dotarłem do drzwi wyjścia i odetchnąłem z ulgą świeżym powietrzem.

Tak – to był świetny koncert…i mimo kilku usterek, jak brak Jaspera, warto było jechać do Warszawy na Płomienie. Mam nadzieję, że wrócą do naszego kraju jak najszybciej, w pełnym składzie, bym tym razem po koncercie, mógł nazwać gig 'jednym z najlepszych w moim życiu'.

Pełna setlista:

1. Pinball Map
2. Delight And Angers
3. Drifter
4. Colony
5. The Hive
6. Cloud Connected
7. Alias
8. Move Through Me
9. Only For The Weak
10. Touch Of Red
11. Disconnected
12. Come Clarity
13. Quiet Place
14. Egonomic
15. Trigger
16. Take This Life
17. My Sweet Shadow

Powrót do góry